wtorek, 18 marca 2014

San Cris, to znowu my

San Cristobal to swietna baza wypadowa do calego stanu Chiapas. No i wracajac z Gwatemali trudno je ominac, chyba zeby jechac nad Pacyfikiem, ale trudniej tam o transport turystyczny. Wsiadamy wiec przy Huehuetenango do busika jadacego do San Cris, a tam niespodzianka. Para z berbeciem w wieku Toski. No i zeby bylo zabawniej - para z Mokotowa :) Obgadujemy wiec z Gosia i Tomkiem (którzy zapraszają tutaj) nasze trasy i doswiadczenia, wymieniamy maścią sterydową (a dokladniej my pozyczamy od nich) a w San Cris szukamy wspolnie hostelu. Jak sie okazuje, latwo nie jest, bo Meksykanie wsrod wielu innych rzeczy, skopiowali z USA takze zwyczaj przenoszenia świąt (tutaj: urodziny Benito Juareza, 21 marca) na poniedzialek, i w efekcie wylądowaliśmy w San Cristobal w piatek wieczorem dlugiego weekendu (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam strone na ktorej sprawdzalam daty swiat w Meksyku i ktora sie o tym nie zajaknela). Ceny podwyzszone, miejsc brak. Zadowalamy sie jakims hotelem ktory za dwie noce i dwie pary udaje nam sie znegocjowac do 300peso za noc za pokoj z dwoma pojedynczymi lozkami, choc klitka okrutna.
Pogoda tym razem postanowila spojrzec na nas przychylniejszym okiem i nawet zaraz po zmroku daje sie przezyc bez polara.
W sobote wybieramy sie do Na Bolom - "domu jaguara" - muzeum-instytutu. Kiedys byl to dom Franza Bloma, archeologa i jego partnerki zyciowej, fotografki, ktorzy swoje poszukiwania wsrod Majow przekuli w zyciowa misje ochrony ich kultury, szczegolnie zas Lacandonow, ktorzy pozostawali "nieodkryci" w dzungli przez wiele lat, nietknieci zbytnio chrystianizacja ani cywilizacja. Dom Jaguara to jednoczesnie muzeum, hotel i instytut (biblioteka w srodku) majacy na celu zachowanie dla nastepnych kultury Majow, jak tez np. Wspierajacy ponowne zalesianie terenow wyjalowionych. Tego wszystkiego mozna dowiedziec sie z ciekawego filmu w muzeum, dowiedzialam sie miedzy innymi tego, ze po wycieciu lasow i rozpoczeciu upraw w tym miejscu zazwyczaj po kilku latach ziemia jest wyjalowiona (pod lasem nie ma skladnikow do hodowania kukurydzy), ulewy sciagaja wierzchnia warstwe ktorej nic nie trzyma i ... Kupa. Nie ma lasu, nie ma upraw, nie ma nic.
Na dziedzincu muzeum siedza dwie panie z wioski San Juan Chamula (o naszej drugiej wizycie w niej obiecal napisac wpis Lukasz...i napisał! :)) ze stertą produktow z welny na sprzedaz. Najbardziej podobaja mi sie torebki, i jak slysze cene, to az glupio sie targowac. Bardzo fair cena, z gwarancją autentycznosci (i zdjeciem z Panią w ramach "certyfikatu"). Wspieramy wiec nie tylko muzeum przy okazji tej wizyty, ale i bezposrenio Majów.
Popoludnie przeznaczamy na buszowanie na targu artesanias i siedzenie w knajpie z salą dla dzieci, w ktorej Wojtek zuzywa resztki energii na ten dzien.
W niedziele rano ruszamy busikiem do Tuxli. "Pan busik" zna poszukiwane przez nas Mapaches transportes, jak tylko slyszy dokad chcemy dojechac to po pierwsze informuje, ze tam jedzie, a po drugie rzuca: "aaa, Mapaches, muy còmodo ('bardzo wygodne')". Brand mają silny :) Dojezdzamy na dworzec autobusowy (znow przez jakies krzaki, bo droge przed dworcem buduja (note to self: Terminal Central Camionera SUR en 9a av. Sur Ote No 1882, zaś w Mexico City "anden metro candelaria ruta 85 a espaldas de iglesia del Carmen). Kupujemy bilety w Mapaches (350peso dorosli, 300 znegocjowane za Wojtka, dobrze, że kupiliśmy mu bilet bo autobus pełny do ostatniego miejsca) upewniajac sie, ze to taki sam autobus z szerokimi i wygodnymi siedzeniami, po czym ruszamy taksowka w miasto. Z Tuxli mamy dwa wrazenia: "o matko, jak gorąco" i "brzydko tu". Konczymy wiec w kawiarni z klimą i wifi :) przy placu marimby. Taksowkarz z ktorym wracalismy na dworzec polecil nam ogrod zoologiczny, wiec moze kiedys...
Wsiadamy o 19.30 w autobus i ruszamy w dluga droge poprzecinana nie tylko wszechobecnymi w Meksyku i Gwatemali lezacymi policjantami, ale tez niezliczonymi kontrolami. Poszukiwania broni i narkotykow koncza sie dosc szybko, niestety, nielegalnych imigrantow juz nie. Mlody chlopak siedzacy po drugiej stronie przejscia poproszony o dokumenty mowi, ze ich nie ma i zostaje zaproszony na zewnatrz, wraz z dwoma innymi pasazerami. Po chwili wszyscy wracaja, jednak kolejny postoj to juz wyraznie postoj "po chlopaka" - funkcjonariusz podchodzi do jego miejsca, chlopak tylko lapie swoje rzeczy lezace w czarnym worku na smieci i znika. Podpytuję moją sasiadke co bedzie z nim dalej, ale nie wie. Wspolczujemy obie chlopakowi, ktory dotarl "juz tak daleko", wydal na to mnostwo kasy, i wszystko na nic... Sasiadka czesto podrozuje na tej trasie i mowi, ze to jak na razie czwarta osoba ktora przy niej zatrzymano, i ze kontrole sa dopiero tutaj, bo wjazd z Gwatemali do stanu Chiapas jest praktycznie wolny.
Kontynuujemy nasza rozmowe o ukladzie sil politycznych w Chiapas i zwyczajach. Sasiadka zaskakuje mnie informacjami o tym, ze w niektorych miejscach tutaj kwitnie jeszcze handel kobietami. Dziewica to 5000 peso. Wdowa lub samotna matka pójdą za puszkę coca coli...

1 komentarz: