czwartek, 20 marca 2014

Ostatni przystanek - Mexico City

Kolo 7ej docieramy do "defe", jak nazywają Mexico City lokalsi (DF = dystrykt federalny). Ladujemy kolo La Merced, pod autobusem juz czekaja taksowkarze. Im wieksza tabliczka z informacją "bezpieczna taksowka" i logami roznych firm (autobusowych, np. OCC, lotniczych etc) na szyi pana kierowcy tym wieksza cene zyczy sobie za dojazd do kolonii Sifon, w ktorej mieszka nasz host z Couchsurfingu. Zaczynamy od 200peso, jedziemy w koncu za 80, choc pewnie i za 50 dalibysmy rade, bo odleglosc szacuje na podobna, a moze nawet krotsza niz z domu naszych pierwszych hostow (a wtedy poszlo 50). No ale coz. Taksowki z taksometrem nie bylo w zasiegu wzroku...
Oczywiscie po raz kolejny zapomnielismy o tym, ze taksowkarze tutaj miasta nie znaja. Przyzwyczajenia z Polski są dla mnie w tym temacie zbyt silne. Po umowieniu ceny do kolonii Sifon ruszamy, taksowkarz pyta dokad ma jechac, podaje adres, a on kiwa glową i mowi: dobrze. To dokad mam jechac? Szczesliwym trafem moj telefon zechcial wspolpracowac i udalo mi sie recznie znalezc nasz adres. Kierowca przyjrzal sie mapce, pokiwal glowa powtarzajac sobie wszystkie w prawo i w lewo i pojechalismy.
Po dojechaniu do domu Sac-Ni trafiamy w objecia calej jej duzej rodziny. Rodziny wyjatkowej. Po pierwsze - zajmujacej swoimi nieruchomosciami mam wrazenie wiekszosc dwoch sasiadujacych kolonii... ("Tu mieszka ciocia, tu wujek, tutaj mama i tata w weekendy mają comedor, tutaj jest moj gabinet, a tutaj mamy male muzeum, zaprowadze Was). Tutaj, dawno temu jak jeszcze dzielnica byla nie taka zabudowana, bylo kino nalezace do dziadka, teraz jest tylko piwnica (bodega??)". Yyyyy... My też dostajemy swój własny dom (sic!) Kiedyś mieszkali tu rodzice Sac-Ni wraz z córkami, ale teraz mieszkają wszyscy z dziadkiem, który jest już za stary aby mieszkać samemu.
Po drugie rodziny wrosnietej w lokalna spolecznosc. Wspierajacej kosciol (a dokladniej ten, ktory stoi naprzeciwko gabinetu Sac Ni), tradycyjnej ("u nas w rodzinie nie jest dobrze widziane, aby mieszkać ze sobą przed ślubem"). I zabierajaca nas zaraz po sniadaniu do Xochimilco (oprocz przejazdzki lodka zaliczamy tez przejazd na konikach i wizytę w katedrze Xochimilco). Okazuje sie, ze plywajace ogrody maja wiele przystani, nie tylko te, ktora znamy z poprzedniego wyjazdu i jedyna opisana w przewodniku, ale tez np. tę, ktora ma naprzeciwko duzy plac do przejazdzek konnych (dorosly wsiada z dzieckiem, 45 lub 90 peso, zaleznie do dlugosci trasy), obok mały mercado de artesanias i voladores na słupie (bardzo podobają się Wojtkowi). Po wizycie w katedrze, w ktorej urzekaja nas nietypowe materialy wykorzystywane do dekoracji, jak np. Kapsle w portalu czy trociny do "plakatu". A dalej... NAJLEPSZE sorbety truskawkowe jakie kiedykolwiek jadlam... (Note to self: Idac od katedry Xochimilcoulicą Violeta po przeciwnej stronie niz kosciol na ulicy Violeta, jakos w jego okolicy, nie pamietam czy wczesniej czy pozniej, czyli po prawej, w zupelnie niepozornej dziupli)

Po powrocie z Xochimilco rodzina wciaga nas do comedoru gdzie dostajemy tradycyjne tortille, i poznajemy kolejne osoby (ciocie, wujkowie, kuzynki i kuzyni mnożą nam sie w oczach, podobnie jak rano w domu przy sniadaniu).

Kolejne dni poswiecamy na ponowne odwiedziny Muzeum Archeologii i Antropologii w Chapultepec, Museo Mural Diego Riviery i targ de La Ciudadela (i tym razem udaje mi sie nie zlamac nogi w drodze do niego ;). Jesli chodzi o muzeum to mam wrazenie, ze podoba mi sie duzo mniej niz za pierwszym razem. Prawdopodobnie dlatego, ze tym razem ogladam czesc etnograficzna na pietrze, ale czy jest to wina moich wiekszych oczekiwań (troche juz wiem, wiec chcialabym wiecej) czy slabszej ekspozycji?? (Sporo eksponatow nie podpisanych, przewodnik mowiony w urzadzeniu czesto czyta to samo co na tabliczkach... Wiec wkurzam sie, ze niepotrzebnie wydalam 75 peso, sporo podpisow tylko po hiszpansku, choć z tym już jako tako sobie radzę). Trudno sie zorientowac, ktore ekspozycje prezentują zwyczaje z przeszlosci ktorej juz wymarly, a ktore wspolczesne. Poza tym mam wrazenie pewnych uproszczen - np. w czesci archeo przy info o pelocie "wiemy, ze po zakonczeniu gry zawodnik ginął" - a przeciez zawsze dotad mowiono mi o istnieniu wielu wersji interpretacyjnych?
Ale jest tez kilka pozytywnych momentow, rozpiera mnie duma gdy elementy trzech piramid rozpoznaje z pamieci, bez zerkania na podpisy :) Zaciekawia mnie tez informacja o tym, ze i tutaj w czasie wiosny ludow odbyl sie zryw ucisnionych. To troche jednak daleko, aby nastroj polityczne sie przenosily.

Mural Diego ciekawy, choc znow przewodnik (tym razem polski Pascala) nas wkreca. "Warto kupic broszure, ktora pokazuje kto jest kim" na muralu. Uhmmm... W sali ekspozycyjnej jest duza legenda ktora wyjasnia wszystkie siedemdziesiat kilka postaci muralu. Kupiona za chyba 20 peso broszura wyjasnia piecdziesiat kilka... Targ fajny, choc oczywiscie jesli sie kupowalo to same rzeczy "u zrodla" to ceny zniechecaja :) Trafiam natomiast na swietne wyroby z drewna ze stanu Guerero (z miejscowosci Olinala jak zeznaje sprzedawca), duzo ladniejsze niz te z Corso Chiapas (delikatniejsze wzory, mniej przypominaja cepelie :) Moglabym tam pobuszowac jeszcze przez pare godzin i kilkaset zlotych ;) dobrze, ze wzielam ze soba tylko ograniczona ilosc pieniedzy (choc sa stoiska gdzie mozna placic karta, ale na nich jest zazwyczaj drozej), a reszta towarzystwa czeka już na mnie. Wracając obładowujemy się jeszcze pomarańczami na sok. To akurat zdecydowana przewaga Mexico City nad Gwatemala. W Gwatemali fajne mają Luciados (np. Truskawkowe), ale z sokami z pomaranczy nie bardzo im po drodze. A tutaj - pomarancze tak soczyste, ze mozna je recznie wyciskac, a szklanka soku wychodzi z dwoch pomaranczy. A cena - rozboj w bialy dzien. Tylko ze to my jestesmy rozbojnikami, a nie sprzedawca...

(P.S. nie moge sie doczekac az zajrze w Warszawie do aparatu i obejrze zdjecia. Bardzo malo ich robilismy tym razem, trudno sie chodzi z aparatem z dwojka dzieci, ale mam nadzieje, ze bedzie czym zilustrowac bloga, licze tez na kilka perelek z Gwatemali).

wtorek, 18 marca 2014

San Cris, to znowu my

San Cristobal to swietna baza wypadowa do calego stanu Chiapas. No i wracajac z Gwatemali trudno je ominac, chyba zeby jechac nad Pacyfikiem, ale trudniej tam o transport turystyczny. Wsiadamy wiec przy Huehuetenango do busika jadacego do San Cris, a tam niespodzianka. Para z berbeciem w wieku Toski. No i zeby bylo zabawniej - para z Mokotowa :) Obgadujemy wiec z Gosia i Tomkiem (którzy zapraszają tutaj) nasze trasy i doswiadczenia, wymieniamy maścią sterydową (a dokladniej my pozyczamy od nich) a w San Cris szukamy wspolnie hostelu. Jak sie okazuje, latwo nie jest, bo Meksykanie wsrod wielu innych rzeczy, skopiowali z USA takze zwyczaj przenoszenia świąt (tutaj: urodziny Benito Juareza, 21 marca) na poniedzialek, i w efekcie wylądowaliśmy w San Cristobal w piatek wieczorem dlugiego weekendu (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam strone na ktorej sprawdzalam daty swiat w Meksyku i ktora sie o tym nie zajaknela). Ceny podwyzszone, miejsc brak. Zadowalamy sie jakims hotelem ktory za dwie noce i dwie pary udaje nam sie znegocjowac do 300peso za noc za pokoj z dwoma pojedynczymi lozkami, choc klitka okrutna.
Pogoda tym razem postanowila spojrzec na nas przychylniejszym okiem i nawet zaraz po zmroku daje sie przezyc bez polara.
W sobote wybieramy sie do Na Bolom - "domu jaguara" - muzeum-instytutu. Kiedys byl to dom Franza Bloma, archeologa i jego partnerki zyciowej, fotografki, ktorzy swoje poszukiwania wsrod Majow przekuli w zyciowa misje ochrony ich kultury, szczegolnie zas Lacandonow, ktorzy pozostawali "nieodkryci" w dzungli przez wiele lat, nietknieci zbytnio chrystianizacja ani cywilizacja. Dom Jaguara to jednoczesnie muzeum, hotel i instytut (biblioteka w srodku) majacy na celu zachowanie dla nastepnych kultury Majow, jak tez np. Wspierajacy ponowne zalesianie terenow wyjalowionych. Tego wszystkiego mozna dowiedziec sie z ciekawego filmu w muzeum, dowiedzialam sie miedzy innymi tego, ze po wycieciu lasow i rozpoczeciu upraw w tym miejscu zazwyczaj po kilku latach ziemia jest wyjalowiona (pod lasem nie ma skladnikow do hodowania kukurydzy), ulewy sciagaja wierzchnia warstwe ktorej nic nie trzyma i ... Kupa. Nie ma lasu, nie ma upraw, nie ma nic.
Na dziedzincu muzeum siedza dwie panie z wioski San Juan Chamula (o naszej drugiej wizycie w niej obiecal napisac wpis Lukasz...i napisał! :)) ze stertą produktow z welny na sprzedaz. Najbardziej podobaja mi sie torebki, i jak slysze cene, to az glupio sie targowac. Bardzo fair cena, z gwarancją autentycznosci (i zdjeciem z Panią w ramach "certyfikatu"). Wspieramy wiec nie tylko muzeum przy okazji tej wizyty, ale i bezposrenio Majów.
Popoludnie przeznaczamy na buszowanie na targu artesanias i siedzenie w knajpie z salą dla dzieci, w ktorej Wojtek zuzywa resztki energii na ten dzien.
W niedziele rano ruszamy busikiem do Tuxli. "Pan busik" zna poszukiwane przez nas Mapaches transportes, jak tylko slyszy dokad chcemy dojechac to po pierwsze informuje, ze tam jedzie, a po drugie rzuca: "aaa, Mapaches, muy còmodo ('bardzo wygodne')". Brand mają silny :) Dojezdzamy na dworzec autobusowy (znow przez jakies krzaki, bo droge przed dworcem buduja (note to self: Terminal Central Camionera SUR en 9a av. Sur Ote No 1882, zaś w Mexico City "anden metro candelaria ruta 85 a espaldas de iglesia del Carmen). Kupujemy bilety w Mapaches (350peso dorosli, 300 znegocjowane za Wojtka, dobrze, że kupiliśmy mu bilet bo autobus pełny do ostatniego miejsca) upewniajac sie, ze to taki sam autobus z szerokimi i wygodnymi siedzeniami, po czym ruszamy taksowka w miasto. Z Tuxli mamy dwa wrazenia: "o matko, jak gorąco" i "brzydko tu". Konczymy wiec w kawiarni z klimą i wifi :) przy placu marimby. Taksowkarz z ktorym wracalismy na dworzec polecil nam ogrod zoologiczny, wiec moze kiedys...
Wsiadamy o 19.30 w autobus i ruszamy w dluga droge poprzecinana nie tylko wszechobecnymi w Meksyku i Gwatemali lezacymi policjantami, ale tez niezliczonymi kontrolami. Poszukiwania broni i narkotykow koncza sie dosc szybko, niestety, nielegalnych imigrantow juz nie. Mlody chlopak siedzacy po drugiej stronie przejscia poproszony o dokumenty mowi, ze ich nie ma i zostaje zaproszony na zewnatrz, wraz z dwoma innymi pasazerami. Po chwili wszyscy wracaja, jednak kolejny postoj to juz wyraznie postoj "po chlopaka" - funkcjonariusz podchodzi do jego miejsca, chlopak tylko lapie swoje rzeczy lezace w czarnym worku na smieci i znika. Podpytuję moją sasiadke co bedzie z nim dalej, ale nie wie. Wspolczujemy obie chlopakowi, ktory dotarl "juz tak daleko", wydal na to mnostwo kasy, i wszystko na nic... Sasiadka czesto podrozuje na tej trasie i mowi, ze to jak na razie czwarta osoba ktora przy niej zatrzymano, i ze kontrole sa dopiero tutaj, bo wjazd z Gwatemali do stanu Chiapas jest praktycznie wolny.
Kontynuujemy nasza rozmowe o ukladzie sil politycznych w Chiapas i zwyczajach. Sasiadka zaskakuje mnie informacjami o tym, ze w niektorych miejscach tutaj kwitnie jeszcze handel kobietami. Dziewica to 5000 peso. Wdowa lub samotna matka pójdą za puszkę coca coli...

sobota, 15 marca 2014

Artesanias

Robie sie coraz bardziej wybredna w kwestii pamiatek/rekodziela. A moze coraz bardziej merytoryczna?
Caly proces zapoczatkowal Raul, nasz przewodnik po San Juan Chamula, ktory powiedzial nam, ze w tej wiosce robi sie wyroby z welny (wide tradycyjne spodnice kobiet), w Zinancantanie z bawelny, i ze jak cos innego, to pewnie z Chin. Bo tutaj to torby, szale i tym podobne.
A takie male laleczki? Pytam, majac w pamieci nasza pamiatke sprzed 4 lat. No jak welniania i bez magnesu, to tutejsza. Ufff... Czyli jednak mamy pamiatke z San Juan a nie z Pekinu. W San Juan Wojtek wypatrzyl ekstra żabę (ma chlopak oko, mimo ze juz rzeskim krokiem spieszylismy do autobusu, pewnie dlatego, ze jego znaczek w przedszkolu to żabka). Welniana, hand made. W Zinacantanie kupilam szalo-chuste, w ktora mi od razu panie tkaczku wsadzily Tosie wykorzystujac ją jako "cargador".

No i niby fajnie, ale od tamtej wycieczki nie moglam sie pozbyc wrazenie, ze wszelkie targi i sklepy z rekodzielem oferuja mi chinszczyzne. Wrazenie to poglebila wizyta w kooperatywie Trama Textiles w Xeli, gdzie prezeska stowarzyszenia wytlumaczyla nam, ze roznica miedzy tkanina wysokiem jakosci i slabej wyjdzie niestety czesto dopiero przy praniu, bo wzor wyszyty zafarbuje. No i masz...

Tak mnie to zblokowalo, ze przez dwa tygodnie nic nie kupilam (zgroza ;) Ale przez te dwa tygodnie zbieralam sily. Uczylam sie przynajmniej troche rozrozniac co sie gdzie robi. Pytalam, skad pochodzi dana rzecz, i jesli rozne stoiska podawaly te sama wioske lub region, dopiero wtedy przyjmowalam to za prawde. Zadawalam na stoiskach podchwytliwe pytania "a czy ma Pani tutaj jakas rzecz ktora robiona jest tutaj/w Gwatemali"? Wpadalam w konsternacje pare razy probujac ze sprzecznych odpowiedzi ulozyc logiczna calosc. I wreszcie mam. Wiem.  Torbe z wzorem charakterystycznym dla Todos Santos Cuchumatan. Torebke welniana z San Juan Chamula za tak rewelacyjna cene, ze az nie chcialam negocjowac, kupiona na dziedzincu Casa Na Bolom w San Cris od pań ktorych ubrania juz z daleka do mnie wolaly "jestesmy z najegzotyczniejszej wioski w tym regionie". Torby na zakupy z San Andres. Miseczke drewniana na sosy kupiona w Antigua, ale na stoisku ktore mialo towary "inne niz wszystkie" (co tez zauwazylismy gwarantuje niechinskosc pochodzenia). Tradycyjny strój z wyżyn gwatemalskich. Breloczki z San Juan Chamula ze slonikiem. I wiem, że kiedyś chcę podjechać do Corto Chiapas, bo dużo fajnych rzeczy stamtąd jest. (Yyuupiii. Wygralismy z chinszczyzną. (Przy okazji sie dowiedzialam, ze moja torba kupiona 4 lata temu w Palenque, ktora uwielbiam, pochodzi z Gwatemali wlasnie, a nie z Meksyku). Szkoda, że mnie nie odblokowało wcześniej, bo do paru miejsc już się nie cofnę, żeby kupić coś, co dopiero po jakimś czasie doceniłam jako lokalne i autentyczne.

Ach, i kupilismy jeszcze foke palcynkę z Peru ;) wszedzie na swiecie kupujemy te palcynki peruwianskie :) Wojtek ma cala kolekcje, ktora zaczela sie w NY kiedy go jeszcze na swiecie nie bylo :) a ostatnio uzupelniana byla we Wloszech w peruwianskim sklepie :) Foki jeszcze nie mielismy :)

czwartek, 13 marca 2014

Miło w Huehuetenango

Nasz ambitny plan aby po dojechaniu do Huehue przed poludniem pojechac jeszcze tego samego dnia do ruin Zaculeu wzial w leb, wszyscy mielismy dosc po tej podrozy, Tosia zaczela marudzic podczas obiadu i jednoglosnie zarzadzilismy spanie. Mam nadzieje, ze podrozowanie nie zaczyna nam sie przejadac, bo przed nami jeszcze lot do Polski.
Ruiny zatem w czwartek - i pierwsza nasza podroz chicken busem w tym kraju. Uff... Zaliczone rzutem na taśmę :) bo czym bylby pobyt tutaj bez podrozy w brzuchu warczacego smoka?




Ruiny takie sobie, i odnowione... Hmm... Jakby to delikatnie powiedziec... bez zasad obowiazujacych zazwyczaj przy odnawianiu zabytkow. Ale jest boisko do peloty, a Wojtkowi podoba sie wlazenie na piramidy. A ja wreszcie pozbywam sie "ale moze trafimy cos jeszcze fajniejszego i tanszego" i kupuje pamiatki. Dobrze, bo samo Huehue turystyczne nie jest i tam kupilam tylko plyty z Gwatemalska muzyka. Szybki obiad w comedorze w centrum i ruszamy w druga strone, kolejnym chicken busem, aby znalezc sie w "typowo gwatemalskim miasteczku", które nazywa się Chantla. Przemila Pani w autobusie pytana o centrum wskazuje nam nie tylko gdzie wysiasc, ale i "potem w lewo, i znow w lewo i tam jest park i kosciol i wszystko". Po drodze zaliczamy jeszcze miejski market, z tradycyjnym podzialem jaki widzielismy juz chyba w Oaxaca - na parterze zywnosc, na pietrze odziez, agd etc. (W sumie jakby sie zastanowic, to w Hali Mirowskiej tez tak jest (bylo?). Dawno tam nie bylam, trzeba nadrobic).
Zwiedzamy kosciol z przebogato przystrojona figura matki boskiej - co przypomina nam, ze jestesmy na terenach kopalni srebra. Zreszta chyba historia tej figury jest z nimi mocno zwiazana, bo malowidla w kosciele pokazuja historie objawienia przy kopalni.
Tutaj, podobnie jak w Huehue, praktycznie nie ma osob ubranych w tradycyjne lokalne stroje (no chyba ze za taki uznamy kapelusz kowbojski noszony przez wielu Panów ;) Za to wszyscy sprawiaja wrazenie przemilych. Mezczyzna zapytany przez Lukasza o to, czy gdzies tu w miasteczku kupimy jakies "artesanias" pokazuje dokladnie gdzie i co sie tu robi, a potem zegna sie z Lukaszem uscisnieciem reki. Spacerujemy we wskazanym kierunku, i trafiamy na dzwieki marimby (w uproszczeniu - takie duze cymbalki, lokalnie instrument wielkiego powazania, w Xeli ma nawet pomnik). Dzwieki dochodza z budynku z napisem "szkola marimby". Przemily Pan pomaga chlopakom dostac sie do srodka, wywolujac na dwor nauczyciela, ten zaprasza do srodka. Ogladamy przez chwile lekcje w ktorej bierze udzial 5 uczniow i dwa instrumenty (poziom jak na moje oko poczatkujacy-1), nauczyciel zaprasza Wojtka aby sprobowal, co Wojtka tak podjaralo, ze gdyby kłujnąć szpilką to uslyszelibysmy schodzace powietrze ;) dziekujemy, zegnamy sie - znow Panowie podaja sobie rece, idziemy dalej.
Artesanias produkowane w tym miescie okazują się byc siodlami, co troche zbija nas z tropu ale i tak jest pieknie :) Warsztaty pachna skora, a kapelusze kowbojskie nabieraja innego wyrazu. Docierajac na targ rozlozony na tylach hali targowej orientujemy sie, ze rzadko tu jakis turysta dociera... Bo blondas Wojciech dostaje ukrytą fotke z komorki jednego ze sprzedawcow :D No i dobrze, jest rownowaga w przyrodzie, Wy robicie zdjecia nam, my Wam, i jest git. Choc tym razem na targu zrobilam tylko zdjecie "limonkom mandarynkom". To przeciekawy owoc ktorego nigdy wczesniej nie spotkalam, a tu w Huehue jest wszedzie - "limon mandarina" - smakuje jak lemonka, strukture owocu tez ma taka, ale kolor w srodku pomaranczowy. Skorke roznie, czasem zielona jak limonka, czasem pomaranczowa. Mozna sie zdziwic, gdyby ktos mandarynki szukal.
Potem juz tylko przygoda z lapaniem powrotnego chickenbusa, zakup tradycyjnego gwatemalskiego stroju z corte, plyty "rock gwatemalski" i spac, bo jutro powrot do Meksyku.
(Notka techniczna - w Huehue nie wpadlo nam w oczy zadne biuro z shuttle, busiki przez Huehue nie jezdza, jedzcza na autostradzie oddalonej o kilka kilometrow i tam nas wysadzil nasz transport z Antigua, organizujac nam taksowke do Huehue. W busiku od razu zakupilismy sobie bilet na dwa dni pozniej, wplacajac zaliczke 50% (300q za 3 osoby), i umawiajac sie, ze zadzwonimy jutro aby potwierdzic i powiedziec, z ktorego hotelu taksowka ma nas odebrac.

Ciepło-zimno-ciepło-zimno

<p>Jadac do Huehuetenango z Antiguy sprawdzilismy na jakiej wysokosci lezy, i poniewaz byla podobna do San Cristobal de las Casas, obawialismy sie zimnych nocy i nie za cieplych dni. Przywitala nas najcieplejsza pogoda jak dotad... Czas wiec na wpis meteorologiczny o pogodzie w Gwatemali.<br>
Panstwo jest bardzo zroznicowane jesli chodzi o klimat - od dzungli w rejonie Tikal (i nie tylko), gdzie duszno, wilgotno, goraco, a bywa &#380;e i malarycznie, poprzez wy&#380;yny kt&#243;re odwiedzamy do wy&#380;szych pasm. Na przelomie lutego i marca w Xeli bylo chlodnawo w ciągu dnia, ale na t-shirt, jednak dość wcześnie, koło 17ej robiło się chłodno. Nad jeziorem Atitlan cieplej, podobnie w Antigua. Teoretycznie wszystkie te miejsca powinny witac nas porą suchą, ale trafilismy na anomalię ktorej najstarsi gorale nie pamietali, czyli deszcz w lutym. W Xeli w lutym podobno nie padalo nigdy... Globalne ocieplenie pozdrawia.
Ale skoro juz o porach roku - Gwatemalczycy wyrozniaja dwie - sucha i mokra (rozniac sie tym od Meksyku). Deszczowa trwa od maja do listopada, i gwatemalczycy nazywaja ja... invierno, czyli po polsku zima. I tą oto metodą mamy zimę w lecie, mimo, ze sa na tej samej polkuli. Ale coz sie dziwic -podobno deszcze przynosza ze soba ulge od upalow. Jednak mimo to nie jest to najlepszy czas na podroze, bo potoki ktore tworzy woda moga byc naprawde niebezpiecznie, niedawno w Xeli bylo poltora metra wody na ulicach w porze deszczowej, ludzi potracili caly dobytek. Poczatek pory suchej, listopad, to jeszcze sezon huraganow, wiec okres lutego-kwietnia jest idealny (choc w niektorych regionach chlodniejszy styczen bedzie lepsza opcja). Z punktu widzenia kalendarza swiat obchody 1 listopada i Wielki Tydzien to ciekawy czas, aczkolwiek w kazdym miesiacu znajdzie sie jakis mniej lub bardziej lokalnie obchodzony Swiety.

P.S. wczorajsza ciepla pogoda w Huehue tez okazala sie byc anomalia - "o matko jak wczoraj bylo goraco" slyszymy dzis na ulicach. A pogoda znow na t-shirt bez ociekania potem.

środa, 12 marca 2014

Pase a delante

Czyli "zapraszamy do środka", zazwyczaj slyszymy od Pań (i Panow) siedzacych na progu sklepu lub knajpy. W Gwatemali krok w ich kierunku moze stać sie poczatkiem niezlej przygody, gdyz niepozorne drzwi wychodzace na ulice czesto kryja za soba labirynt ogromnego domiszcza, w ktorym kreatywni gwatemalscy przedsiebiorcy zmieścić potrafią wiele. Jak przed chwilą, gdy pierwszy posiłek w Huehuetenango zjedliśmy w trzypietrowej knajpie wypełnionej po brzegi lokalsami, o czym na dole mogła świadczyć jedynie ilość personelu i tempo jego uwijania się na powierzchni niewiele większej od mojej kuchni.
Pase a delante mówi do nas ubrany w lokalny stroj Pan przy glownym placu w Antigua, zapraszajac do waskiego korytarza, ktory kryje... Rynek. Market. Ze 30 stoisk z tkaninami, rzezbami, torbami, zabawkami.
Pase a delante, mowia eleganckie restauracje, i rozposcieraja przecudowne patia-ogrody rozmiarow pół ulicy.
Pase a delante, i ku zaskoczeniu Twemu trafiasz na plac zabaw w kacie ogrodu restauracji.
"Pase a delante, hay almuerzos" wołał do nas napis na drzwiach największej jak na razie niespodzianki - "xxxxx". Drzwi prosto z chodnika wiodą do sklepu, tuz za drzwiami typowa lada sklepowa z zestawem "gumy, chipsy, woda, soki". Za ladą staruszka. Z jej prawej strony wysoki regał z ciastkami. Małe przejscie miedzy nimi, aby staruszka mogla wyjsc przed ladę. A jednak na szeroko otwartych drewnianych drzwiach wisi kartka napisana czarnym markerem - "hay almuerzos" ("są obiady"). Widząc naszą konsternację staruszka z konspiracyjną miną wychodzi przed ladę i slowem, gestem i czynem wpycha nas w zrobione przez siebie miejsce. "Pase, pase!" Przeciskam sie miedzy ladami, oczy przyzwyczajaja sie do braku slonca, lawiruję miedzy ladą a regalem ktory oddzielal staruszke od zaplecza. Powoli slychac glosy a moim oczom ukazuje sie krawedz stolika pokrytego ceratą. Dalej, dalej, z jednej strony Tosia, z drugiej plecak zawadza o regał, przepycham sie za niego. Przy stole siedzi 5 osob. Tuz obok po lewej drugi stol, za nim papuga w klatce i garbata staruszka zmywająca naczynia. Obslugująca kobieta wpycha nas na miejsca przy drugim stole. Wszedzie wokol nas garnki, patelnie, zmywaki, sterty talerzy, paczki naczyn jednorazowych i skrzynki ze stajni coca coli. "Jest zupa i pepian". Yyy, co to pepian? (Znow zapomnialam, czemu ta nazwa nie chce mi wpasc w pamiec??? Chcecie zobaczyc? Tak zaczyna sie nasza przygoda z jednym ze smaczniejszych, ciekawszych i najtanszych obiadow tutaj.  Dodatkiem chyba najlepszego awokado jakie kiedykolwiek jadlam!


Inwestycja w infrastrukture podstawa rozwoju gospodarki ;)

Na naszej trasie "robią" autostradę (znaczy glowna droge tutaj, po jednym pasie w kazda strone). Ruch czasem wstrzymany zupelnie, czasem wahadlowy. Do naszego busa podeszli kolejno nastepujacy mieszkancy wioski:
- pan z colą
- pani z tortillą z kurczakiem
- pani z jakims innym jedzeniem
- pan z orzeszkami
- drugi pan z colą...
Cola 5q, tortilla z kurczakiem i ryzem 5q (na pln przez dwa ;)

wtorek, 11 marca 2014

Aaawokado i pierdzący wulkan

Earth Lodge to polaczenie plantacji awokado i miejsca do przenocowania, zalozone przez bodajze kanadyjsko-amerykanska pare. Po dlugich wahaniach wizyta tutaj wygrywa z odwiedzinami na plantacji kawy, piszemy wieczorem maila i raz-dwa-trzy wszystko jest zalatwione i o 10.30 rano czeka na nas pod hotelem kierowca. Zabieramy jeszcze dwie amerykanki po drodze i ruszamy w kierunku punktu widokowego, a potem wyzej i wyzej wspinamy sie w gore. Z jednej strony widok na kolorowa Antigue, z drugiej Jocotenango - sasiednie miasteczko, ktore jak podejrzewam jest baza noclegowa pracujacych w Antigua (bo tutaj to mam wrazenie same hotele i restauracje).
Gdy wjezdzamy jeszcze wyzej rozposciera sie piekny widok na dwa z wulkanow otaczajacych Antigue. I nagle... Bums!! Z wulkanu wydobywa sie chmura dymu i pyłów. A wiec to jest Fuego... Milo nam Cie pozna, mucho gusto. Dojezdzamy do konca trasy, placimy i ruszamy dalej na piechote wzdluz zbocza (po drodze mijajac grupe kobiet robiacych pranie). I znow - bums! Idziemy dalej, zaczyna robic sie stromo a na horyzoncie znow kłąb dymu. Wojtek, wielki fascynat wulkanow od czasów bajki z Tomem i Jerrym i piratami (i wulkanem i piramidami...) bedzie mial o czym opowiadac w przedszkolu. Dochodzimy do posiadlosci, gdzie z przykroscia dowiadujemy sie, ze wlasciciel wyjechal na 2 tygodnie i w zwiazku z tym nie da sie namowic na rozmowe o awokado (i tak moj tajny plan zostania zagraniczna korespondentka bierze w łeb... Ehhh...) Mimo smetnej miny dziewczyny na recepcji i jej "wlasciwie to nie oprowadzamy" udaje mi sie wyciagnac troche wiedzy od Donalda (ktorego ulubionym daniem z awokado okazuje sie... Drink...) i kucharki :) i polazic miedzy drzewami robiac fotki.
Ale zanim to, to poprzewalalismy sie w kilku hamakach, a Wojtek poszalal na placu zabaw. Z tego co sie dowiedzialam, drzewa awokado owocuja tutaj dwa razy do roku, zbiory sa w styczniu i lipcu (ale trwaja dosc dlugo, bo 4 miesiace prawie, stad wiec wrazenie, iz sezon trwa caly rok). Ale akurat teraz dotarlismy tydzien po zakonczeniu zbiorow (czyli podobnie jak kawa?) i na drzewach sa same maluszki ktore szykuja sie na jesienne zbiory oraz kilka niedobitkow ktore umknely uwadze zbieraczy.
Wracamy do Antiguy, szukamy transportu do Huehue (Wojtek zrozumial chyba temat dosc doslownie, bo kiedy stanelismy przed jedna agencja podrozy czekajac w kolejce, moim oczom ukazal sie obrazek fachowego autostopowicza (fotki tradycyjnie po powrocie :)

piątek, 7 marca 2014

Czym byłaby róża bez imienia? Wulkan znaczy

Chlopcy wraz z ekipą lokalsów pojechali dziś do Xocomil, największego aquaparku w Gwatemali, a może i całej Ameryce Środkowej. Wyruszyli o 6tej, a my z Tośką zostajemy na posterunku z zadaniem kupienia biletów na jutro do Antiguy. Albo zmiany planów i nie kupienia biletów.
Po śniadaniu wracam na chwilę do baru, akurat na czas aby trafić na dyskusję co zrobić ze skorpionem którego jeden z mieszkańców znalazł w bucie. Ufff... Teraz sie cieszę, że nie kupiłam keenów i jestem w odkrytych sandałach...
Pakuję Tośkę w chustę i ruszamy najpierw przespacerować się trochę do wioski na gorę. Z gory trochę inny widok niz z dolu, i pierwszy raz zaczyna mnie intrygowac "a wlasciwie ktory wulkan to ktory?" ,bo wszedzie pisza o jeziorze otoczonym trzema i wymieniają nazwy jednym tchem, a stad widac glownie jeden - no i ktory to?
Trzy przechodzace mlode kobitki indigena stają sie moim celem:
- Disculpe, como se llama este volcán?
Nic, cisza, zero reakcji
- Disculpe! (Tak, do Was mowie, na Was patrze), ten volcan, jak sie nazywa? Odpowiadają mi zdziwione spojrzenia - zaczynam podejrzewac, ze nie mowia po hiszpansku
- Iiiimiiię. Jakie jest imieee tego wulkanu? Jak-on-sie-na-zy-wa?
Odpowiada mi twierdzaco pytajace "Wulkan?
- "No tak, wlasnie, wulkan, jak sie nazywa"
- "No wulkan". Kobiety śmieją się do rozpuku. No przecież wulkan to wulkan, Ale głupi Ci Rzymianie. Zanosząc się śmiechem odchodzą, wymyślając po drodze jak może nazywać się wulkan... No bardzo śmieszne

Dzien w ktorym spotykamy Swietego Mikolaja i dowiadujemy sie, co ludzie robia w krzakach

Wczoraj wyprawilismy sie do Santiago Atitlan z nadzieją na zakup hamaka tkanego typu "krzeslo". No i jak zwykle, kiedy ma sie tak mocno sprecyzowane oczekiwania, nic z tego nie wychodzi. Hamaki byly, tkane tez, i nawet fotele, a nie lozka, ale... W rozmiarze amerykanskim, ktory zajalby nam pol pokoju. Konstrukcja miala az 4 czesci drewnianie (kilogramy, nadbagaz, czerwone swiatelko...) Z czego jedną w podnóżku (sic!). Taki SUV wsrod hamakow - nie zawsze da sie tym zaparkowac. Za to tanio jak barszcz, 300q czyli 150pln jakies.
Wyprawa łódką do Santiago byla troche uciazliwa (najpierw do San Pedro, tam wytęskniony bankomat, przesiadka do kolejnej łodki), bo dzien byl wietrzny, i chowanie Tośki pod dwoma polarami unieruchamiało ją i czyniło nieszczęśliwą. Na szczescie w drodze powrotnej zjadla i usnela. Na miejscu zlapal nas deszcz, ale oczywiscie w momencie kiedy wchodzilismy do knajpy na obiad, a kiedy już dojechalismy tuktukiem do portu, aby wracać wlasnie zaczynalo swiecic z powrotem slonce (skad sie ten fart bierze???).
Wczoraj też, od naszego towarzysza podrozy (wynegocjowalismy dla niego bilet razem z naszym), starszego Pana rodem z Kaliforni dowiedzieliśmy się, ze w San Marcos mieszka jeden Polak, juz od kilku lat.

Dzisiaj dzien zaczal sie leniwie - tradycyjne sniadanie (dla mnie jaglana z owocami, Wojtek wcina domową granolę z jogurtem (o matko, naprawde trzeba sie z domu ciniminisów pozbyć!), Lukasz po meksykansku - jajka, ryz, fasola, po sniadaniu wyprawa do pralni i na plac zabaw, z ktorego wymykam sie na chwilę aby kupic kawalek bezglutenowego wegańskiego ciasta).  Jemy cos na ulicy (wlasnie sie rozstawili, wiec brak komala w polączeniu z tym, ze dają tylko wege jakoś mi wiec nie przeszkadza). I gdzieś w międzyczasie idąc alejką i mówiąc cos do Wojtka slyszę odpowiedz w naszym języku "O, a to jest Wojtuś?" - tak poznajemy Michala, ktorego nazywaja tu Swietym Mikolajem. Przyjechal tu trzy lata temu, to mialy byc jego trzecie wakacje w tym miejscu, mial w reku bilet powrotny... No wlasnie, to bylo 3 lata temu (z Polski wyjechal ("uciekl") w latach 60tych). Trafiamy na Michala w ciekawym momencie, gdyz jak sam mowi, "wczoraj caly dzien plakal" - gdyz film w ktorym wzial udzial wygral przedwczoraj nagrode na festiwalu w Gdansku. Czekamy na obiecanego linka, wrzucimy tutaj.

Rozmawiamy chwilę, a pozegnawszy sie z Michalem, na ktorego wpadniemy dzisiaj jeszcze 3 razy w tym malym miasteczku, idziemy w gore wzgorza, do nieturystycznej czesci wioski. A przynajmniej w przewadze nieturystycznej. No ok, mniej turystycznej ;) Tośka po chwili zarządza stopa na karmienie, co okazuje się być kolejną okazją do poznania lokalnych zwyczajów. Przysiadam na kamieniu kolo drogi, a tam - w pierwszej chwili mam wrazenie, ze przy drodze stoi szubiennica. Ale nie... Na drewnianym rusztowaniu wisi waga. Obok oparty męzczyzna, kolo wagi w polowie wypelniony worek.
"Co Pan tu sprzedaje?"
"Nie sprzedaję, a kupuję. Kawę. Ludzie tu przynosza swoje zbiory. Teraz juz niewiele, bo sezon sie konczy, ale po poludniu bedzie wiecej"
I co potem? Pytam. W odpowiedzi dostajemy streszczenie calego procesu, az do wysylki na eksport - co sugeruje, ze mamy do czynienia z kawą niezlej jakosci, bo na lokalny rynek idzie drugi sort i trudno tu o dobrą kawę w kawiarni. Rozgryzam jeden owoc, oglądamy dwa surowe ziarenka w srodku. Pan pomaga nam strzelic fotki, wracamy naokolo do hostelu, przy okazji dokladamy do swojej listy "widzielismy jak rośnie" papayę.

Powoli zaczynam wsiakac w atmosfere tego miejsca - wioski, gdzie wszyscy mowia sobie czesc i dzien dobry, usmiechaja sie do siebie na ulicy (turysci, ladino, indigena - bez roznicy), i jak w piosence - "they're really sayin' I love you". Bez napiecia, spokojnie, z usmiechem toczy sie tu zycie. Mozna zapomniec o calym swiecie. O planach, obowiazkach, istnieniu czegos innego niz tu i teraz.

Po obiedzie chlopcy pierwszy raz probują skorzystac z dostepu do jeziora. Pierwszy, bo pogoda nas nie rozpieszcza, trafilismy podobno na najzimniejsze dni od jakiegos czasu (krotko mowiac, dla nas, jest bardzo przyjemne, nie za gorace lato, akurat na t-shirt). Do tego na jeziorze wiatr, czasem deszcz, szczegolnie nocą. Wojtek w gatkach bawi sie przy brzegu, Lukasz go pilnuje. Po chwili postanawiam do niego dolaczyc, schodze więc w bok za zabudowaną czesc hostelu w kierunku dzikiej plazy. Tutaj tez plazy jako takiej jest niewiele, woda zabrala, ale jest przyjemny zagajnik na brzegu z krzewami kawy. Z Toska na rekach chcac zejsc do wody ide pare metrow dalej, gdzie zejscie jest prawie plaskie. Zaglebiam sie w zagajnik i... Ups, chyba komus przeszkodzilam. Koc, dwa ciała, jedno pochylone nad drugim, obok laptop z muzyczką... Ale zaraz, coś mi w tym obrazku nie pasuje. Wracam wzrokiem i patrzę jeszcze raz - jedna z osób ma punktową latarkę na czole, troche taka jak w "chirurgach", druga leży przykryta kocem. WTF???? Co tu sie dzieje?? O matko, Ci cholerni hippisi robią sobie tatuaże po krzakach... Uhh... Przerosło mnie to trochę. Idę odebrać pranie i dobranoc.

środa, 5 marca 2014

Pieknie jest...

Kiedy dojrzalam juz do tego, aby nie razili mnie hipisi z dredami kolo 60tki i wytautowane nauczycielki jogi, zrozumialam, ze nie jest to czas na poznawanie kultury Majow, ale na cieszenie sie pieknem przyrody. Nasz hostel miesci sie tuz na brzegu, woda kolo niego czysta, ladne kamyczki na dnie. Widok na jezioro i wulkany zapiera dech w piersiach (choc glownie rano, bo po poludniu sa chmury). Drzewa awokado robia cien bananowcom, a te zwieszaja owoce tuż nad stolikiem w barze. Zagajnik bambusowy pochylajac się lekko tworzy piękną ramę dla widoku od strony brzegu. No pięknie jest po prostu.



Edit po tygodniu: Refleksja z tego piekna... Wiekszosc zdjec jeziora Atitlan ktore widzielismy przed przyjazdem tutaj byla wyfotoszopowana... Trudno sie potem zachwycic niewyfotoszopowanym widoczkiem. To jeden z powodow, dla ktorych nie lubie przygotowan i planowania podrozy. Potem juz "wszystko bylo". Drodzy podrozujacy, fotografowie-podroznicy, maly apel - nie odgrywajcie roli Elle i Vogue, ktore zmieniaja kanon piekna kobiecego ciala. Nie poprawiajcie widoczkow. One sa piekne i bez tego :)

O czym mówią ludzie

W "spiritual retreat" idziesz, i wpadają Ci do ucha różne wypowiedzi sasiadow, a dokładniej ich urywki:
- "and that moment, when you learn and they learn who you really are, deep inside"
- "hej, dobrze widziec Cię z powrotem (mówi hippis do dziewczyny ktora robi bębny), welcome home"
- "a co u Ciebie? A, jak Was nie bylo zrobilem sobie ten incredible tatoo"
- "i to jest takie doświadczenie, które ogarnia całe Twoje ciało"...
Mozna tez uslyszec przy sniadaniu cos co brzmi jak "krrrhhhhattoo, krrrhhhattoo", gdy ludzie obok na uswięconej platformie robią... coś

Woda, wkoło woda. Tylko nie w kranie :)


Ciekawie przechodzic waskimi przejsciami miedzy hotelami mieszanymi z poletkami bananowcow i kawy. Widok na wulkany troche zachmurzony, zobaczymy, jak bedzie to wygladalo rano.
Z plażą jak na razie kiepsko, w hostelu skierowali nas do Parku Narodowego, w ktorym plaza podobno miala byc... Tak waskiego i zasmieconego kawalka dawno nie widzialam. A nie, przepraszam, jak ostatnio na Mazurach kolo babci podjechalismy na dziką plażę to tam też bylo wzdluz jeziora z 1.5m. A "plaza" miala glebokosc jakies pol metra. Ale przynajmniej w jeziorze bylo dlugie plaskie wejscie. I nie bylo smieci. A tu - smieci są (mimo ze tuz nad plaza bezczynnie czterech lokalsow pobiera oplatę), dodajmy do tego - jezioro wulkaniczne, więc nie spodziewam sie brodzenia po kolana.  Zdecydowanie nie jestesmy chętni aby zapłacić za to 10q (5pln) od lebka. Wracajac znajdujemy cos co wyglada na dzikie zejscie do jeziora. Trafiony!... A jednak nie. Plaza smierdzi, bo kolo niej zebral sie maly zbiornik wody bez ujscia, za to z dojsciem smieci. Spotykamy starszą parę z wnukiem trochę starszym od Wojtka ("nasza corka uczy tu jogi, odwiedzamy ją na 2 tygodnie, przyjechalismy z UK, jak bylismy tu rok temu to plaza byla wieksza i w porzadku, ale wody jeziora podnoszą się co roku, prawdopodobnie z powodu coraz wiekszej zabudowy woda nie ma odejscia"). Hmmm...
Wieczorem kiedy wracamy nie ma wody w naszym Hostel San Marcos. Podobno nie ma w calym miescie... Rano woda konczy sie w chwili, w ktorej siegam po szampon. Ciekawe, kiedy wyczerpiemy zapas farta na tę wyprawę...
Następnego dnia idziemy do hostelu poleconego przez sąsiadów "od pizzy" - z dostępem do jeziora. Podoba nam się bardzo, przenosimy się więc do Hostelu Al Lago, które dodatkowo oferuje dostęp do kuchni i jest tańsze. Ale o tym jutro ;)

wtorek, 4 marca 2014

Hippisi... Wszedzie widze hippisow

San Marcos de la Laguna ostrzegalo w przewodniku, ze "przyciaga hippisow", ktorzy wierzą, ze jest tu niesamowita energia, specjalne miejsce etc. Ale zachecalo jednoczesnie jako "najpiekniejsza wioska nad jeziorem". Ale tyyyylu miejsc w ktorych reklamach wystepuje slowo "Reiki" sie nie spodziewalam. Jednoczenie cala czesc miasteczka przy jeziorze jest nastawiona na turystow. Trudno tu spotkac autochtona, z wyjatkiem chlopca, ktory chetnie pomoze Ci znalezc hotel za 10q, oraz Pań, ktore sprzedaja opaski na wlosy, paski i slabej jakosci biezniki na stol (i jesli, tak jak amerykanka kolo nas, nie zapytasz o cenę zanim Ci je zaplącze, konczysz ze sznurkiem we wlosach za 30pln...). Bo nawet obsluga restauracji i hoteli bywa "z Manchesteru", tak jak Pani ktora wprowadza nas do hostelu - nauczycielka jogi i masazystka po godzinach.
Jedzenie glownie europejskie - w pierwszej restauracji w ktorej bylismy zupelnie nie umieli wykorzystac bogactwa warzywno-owocowego Gwatemali i tego, ze tutaj praktycznie kazde warzywo mozna miec o kazdej porze roku, do tego smakujące dwa razy lepiej niz w naszym klimacie - sałatka z sałaty lodowej, pomidorów, ogórków, papryki... Wołałoby to o pomstę do nieba, gdyby nie fakt, ze kucharz jest sadzac z akcentu brytolem... Trafiam tez na budkę ktora reklamuje sie jako vegan, gluten free, raw, sugar free, ale w praktyce do jedzenia dzis wyjatkowo maja bezglutenowe wrapy, bo zazwyczaj maja kanapki, jest tez jedno ciasto w zamrazarce... Udaje sie tez spotkac stand z lokalnym jedzeniem "tortilla plus" - ale nie ma comala, wszystko na zimno... Trochę za ryzykownie dla mnie. Zobaczymy, co będzie dalej, sprobujemy sie jutro przedostac na drugą stronę wioski, mniej turystyczną. Za krotkie podsumowanie pierwszych wrazen niech sluzy dialog z rodziną przy stoliku obok, w naszej przyhostelowej "restauracji":
- Pizza jest naprawdę pyszna, warto.
- A jaką zamówiliście?
- Woodstock...

Kurtyna. Schowani że wstydu za kurtyną chłopaki zamawiają na kolację  hawajską. Ale przynajmniej Wojtek uszczęśliwiony, bo to jego ulubiona.

P.S. rodzina przy stoliku obok (rodzice i syn 5 lat) okazują się nie byc turystami. Uciekli tu na zimę, siedzą od grudnia, wynajęli dom przy jeziorze, syn chodzi do przedszkola waldorfskiego w wiosce na górze, powoli zaczyna łapać hiszpański. Będą tu do kwietnia. W zeszlym roku byli w Costa Rice, ale tam jest jednak za drogo. Bo choc "finansowo mają sie dobrze, to nie do poziomu 'Santa Barbara style', a tak w Kostaryce było". Ehhh... Szkoda, ze nasza zima naklada sie na oba semestry akademickie... ;)

Krzyże indiańskie... I ból krzyża do kompletu




W niedzielę, pierwszy dzien bez lekcji, nagrodzilismy sie wyprawą do laguny de Chicabal, swietego miejsca majow, oraz wyprawą na targ. Za kierowcę robil Eduardo, towarzyszyl nam Martin, kanadyjczyk. Laguna to jezioro utworzone w szczycie gory, jakby w kraterze, choc wspolczesnie odchodzi sie od teorii jakoby Chicabal mialo byc wygaslym wulkanem. Tak czy inaczej - trzeba najpierw dostac sie na gorę, a potem po (podobno) 600 stopniach zejsc na dol.

Na czterech stronach jeziora są 4 glowne oltarze Majów, oprocz nich wiele małych. Oltarze zazwyczaj oznaczają swieze kwiaty. W wiekszosci z krzyzami, co moze troche dziwic, ale z tego co dowiedzielismy sie w San Juan Chamula, krzyze byly obecne w kulturze Majów juz w erze prekolumbijskiej, bedac odzwierciedleniem 4 stron swiata.


Na gore wjechalismy na pace pickupa, co bylo niezlym pomyslem, nawet biorac pod uwage dzieci - powrot tez pickupem i... Hmmm, tu juz nie jestem taka pewna, ze to byl dobry pomysl, a przynajmniej kiedy raz zawislismy w duzym nachyleniu, ja jedna ręką przytulając do siebie Tolę, a drugą mając do utrzymania siebie, to pomyslalam, ze raczej był to pomysl z tych srednich. Jednak prawda jest taka, że Wojtek nie podołałby tej wyprawie bez pickupa, bo i tak już w polowie drogi do gory od jeziora zaczal isc tak wolno, ze zaraz zaczalby sie cofac i Eduardo wzial go na rece. Ale cale jezioro okrazyl sam, bylam z niego bardzo dumna- caly pobyt nad laguną zajął nam ponad 2 godziny. Mi pozostaly po tej wyprawie zakwasy w nogach i bol krzyza, ktorego nabawilam sie chyba w pickupie.
Ciekawostka tej wyprawy spotkala nas w drodz powrotnej. Kiedy dotarlismy do pickupa byl czas zeby karmic Tolę, przysiadlam wiec na lawce kolo czekającego na nas pickupa. Eduardo rozmawia z kierowcą, po chwili wychyla sie zaciekawiona glowa chyba żony kierowcy. Okazalo sie, ze rozmawiali o moim karmieniu Toli, ktore ich bardzo zaskoczylo i kierowca podsumowal mnie, ze jestem "jak krajanka/rodaczka" ('paisana') - w ich odbiorze "białaski" nie karmią piersią.

Gdy dotarlismy pickupem na górę poszlam zaplacic za parking - gdy weszlam do budki zastalam tam dwie kobiety (matkę i córkę?) Z dwojka dzieci (dziewczynka 6 lat, chlopiec 4 lata). Zagailam o tkaninę ktora tkala mlodsza z kobiet, zaczela sie rozmowa. A wlasciwie szybkie przesluchanie mnie przez starszą:
- jestes zamężna?
- tak, a tam jest moja dwojka dzieci
- i karmisz piersią, tak?
- eee... No tak (odparlam w duchu myslac o roznicach kulturowych)
- to bardzo dobrze, bo to daje duzo witamin i w ogole wszystko co najlepsze
Yyy... Do tego tonu bardziej pasowaloby jedynie "siadaj, piątka" ;)
No więc ten, paisana, wiesci szybko sie rozchodzą :)
Wracajac przejechalismy przez "pueblo indigena" costam costam Chile verde, a potem zatrzymalismy sie w miejscowosci w ktorej w niedziele mieli dzien targowy. Rany, jak mnie te kolory kręcą...

Koszty: 150q za pickupa, 100 za benzynę dla Eduardo, zszargane nerwy raz :)
Zdjęcia z targu:
































 

sobota, 1 marca 2014

"u rodziny" gwatemalskiej - co to tak naprawdę znaczy?

Helga z Tosią
My, Helga i córka Helgi












Okazuje sie, ze moje wyobrazenia o tym, co to znaczy nauka hiszpanskiego z pobytem u rodziny odbiegaly od rzeczywistosci, na korzysc tej ostatniej. Moze to specyfika tej rodziny, ktora prowadzi szkołę, a nie tylko gości u siebie uczniów z innej? W każdym razie po dwóch dniach gotowa bylam przedluzac tu pobyt, po trzech - gotowa jestem szukać sponsora na jeszcze dłuższy wyjazd.
Chyba łatwiej będzie zrozumieć jak to wszystko działa jeśli zacznę od opisu naszych gospodarzy. Głową rodziny, szefową szkoły i jednocześnie Wielką Nieobecną jest Gladys. Gladys (long story short) wyjechala rok temu do pracy do USA z powodów finansowych, i jej miejsce zajęła Helga, jej dwudziestokilkuletnia córka. Helga mieszka tu wraz ze swoją córką Sofią - tata Sofii, Byron, to kolejny nieobecny/obecny. Wpada mniej wiecej raz dziennie do Sofii.
od lewej: Dorita, babcia i Helga z Tosią  w kuchni
Do tego mamy jeszcze babcię, która chwilowo kręci sie po mieszkaniu ze złamaną ręką, oraz starszego wujka, ktory nie moze chodzic, zajmuje wiec pokoj najblizej lazienki, a w ciągu dnia spędza kilka godzin w ogrodzie. Duzo? Nie żartujcie :D to dopiero początek. Do tego dochodzi rodzina brata Gladys - brat Eduardo, jego zona Cindy i ich corka Andrea. Mieszkają "w domu obok", ale prawda jest taka, ze to domek na podworku, i zeby do niego wejsc, trzeba przejsc przez dom glowny. Sprawiają wrażenie oddzielnego gospodarstwa domowego, bo nie jedzą z nami posiłków. Juz macie dosc? Dołóżcie do tego jeszcze Doritę i Anitę - ktore zajmują sie domem. Dorita gotuje, Anita jej pomaga i sprząta. Te dwie jednak nie mieszkają tutaj, a jedynie przebywają całe dnie.
Na tym tle jesteśmy my - uczniowie i inne osoby korzystające z gościny - w szczególności byli uczniowie, którzy zatrzymują się tu wracając do Xeli. Chwilowo 6 osób.
Poranek dla gospodarzy zaczyna się wcześnie, Helga idzie do pracy, Sofia do szkoły, mijamy je wychodzące w drodze do porannej toalety. Koło 7 z hakiem przychodzą Dorita i Anita i zaczynają ogarniać dom po naszych wieczornych harcach i przygotowywać śniadanie. Koło 8-8.30 przychodzą nasze nauczycielki i powoli zasiadamy w ogrodzie do pracy. Kończymy o 12.30, po chwili wpada Helga z pracy i zaraz rozlega się charakterystyczne wołanie: "Familia, comida esta listo" - "rodzino, jedzenie gotowe". Po obiedzie mamy czas dla siebie, albo jakąś zorganizowaną aktywność. Pierwszego dnia spacer do centrum, na targ i odwiedziny w stowarzyszeniu Trama, dwa dni później wyjazd do Fuentes Georginas, czyli basenów termalnych (plusy terenów aktywnych sejsmicznie). Po mieście oprowadza nas Cindy, do Fuentes zawozi Eduardo (chlopaki jadą razem z nim, ja zostaję z Tosią w domu). Dzień wczesniej Eduardo, slyszac nasze pytanie o taksowkę do zoo, zaoferował się, ze nas tam zawiezie, "taryfa dla przyjaciol, 25 quetzali". Fajne w tej rodzinie jest to, ze nie ma zadnych niedomowien finansowych. Np Helga powiedziala nam na starcie, że usluga prania kosztuje 25q. Ale Dorita zabierając nasza torbe z brudami upewnia sie ponownie: "wiecie, ze pranie to koszt 25q?". Oprowadzenie po miescie gratis, wyprawa do Fuentes platna - i jest to powiedziane od pierwszego momentu.
Ostatni punkt programu dnia to kolejne "Familia, comida esta listo" - jemy kolację a potem siedzimy przy stole i rozmawiamy. PO HISZPANSKU. Mimo, ze każdy mówi po angielsku (Helga bardzo dobrze), wszyscy wiedza, jakie są zasady. A zasady są takie, ze pierwszego dnia Helga będzie z Tobą rozmawiać po angielsku, aby wyjasnic Ci zasady szkoly i zakwaterowania. I potem juz nigdy. Chocbys plakal i blagal... W efekcie nadal jestem zdziwiona tym, że wczoraj siedzialam dwie godziny, albo i wiecej, rozmawiajac po hiszpansku o historii rodziny Helgi, roli kobiety w spoleczenstwie gwatemalskim etc etc etc. Helga ma niesamowicie duzo energii, przywodzi na mysl slowko "fryga", smieje sie nieustannie i duzo gada - przy takim towarzystwie nie sposob czuc sie źle. Nawet, gdy historia kraju i rodziny, ktora sie z nami dzieli jest smutna, wydarzeniami, ktore dotykaja tu jedna rodzine mozna by obdzielic male miasteczko u nas - ale to wlasnie jest specyficzne dla Gwatemali - jesli cos dotyka, to nie tylko Ciebie, ale cala Twoja rodzine ktora Cie wspiera. Odbiera to troche wolnosci, bo decyzje ktore podejmujesz rowniez musza ich uwzgledniac, ale chyba wiecej sie zyskuje niz traci. Tym bardziej w kraju bez ubezpieczen spolecznych.
(Update: wlasnie pojawila sie druga babcia Helgi, wpadła, troche pomogla w kuchni, zostala na kolacji... Ciekawe, kto następny. Rozumiem teraz w pelni slowa sasiada z autobusu, ze tu jest cala "extended family").


Wprowadzanie posiłków Tosi wypadło w Gwatemali. Pierwsza była marchew, drugie - awokado... 

W czasie kiedy my uczyliśmy się hiszpańskiego podczas lekcji przy stolikach Wojtek... przechodził przyspieszony kurs hiszpańskiego w kuchni. Chciał się dobrać do dżemu, ale wiedział, że oblizanej łyżki nie można z powrotem wkładać do słoja. Musiał się więc nauczyć prosić o kolejną łyżkę. Cwiczenie było z powtórzeniami, bo... jak opowiedziała nam Dorita, łyżek potrzebował osiem :D