wtorek, 4 marca 2014

Krzyże indiańskie... I ból krzyża do kompletu




W niedzielę, pierwszy dzien bez lekcji, nagrodzilismy sie wyprawą do laguny de Chicabal, swietego miejsca majow, oraz wyprawą na targ. Za kierowcę robil Eduardo, towarzyszyl nam Martin, kanadyjczyk. Laguna to jezioro utworzone w szczycie gory, jakby w kraterze, choc wspolczesnie odchodzi sie od teorii jakoby Chicabal mialo byc wygaslym wulkanem. Tak czy inaczej - trzeba najpierw dostac sie na gorę, a potem po (podobno) 600 stopniach zejsc na dol.

Na czterech stronach jeziora są 4 glowne oltarze Majów, oprocz nich wiele małych. Oltarze zazwyczaj oznaczają swieze kwiaty. W wiekszosci z krzyzami, co moze troche dziwic, ale z tego co dowiedzielismy sie w San Juan Chamula, krzyze byly obecne w kulturze Majów juz w erze prekolumbijskiej, bedac odzwierciedleniem 4 stron swiata.


Na gore wjechalismy na pace pickupa, co bylo niezlym pomyslem, nawet biorac pod uwage dzieci - powrot tez pickupem i... Hmmm, tu juz nie jestem taka pewna, ze to byl dobry pomysl, a przynajmniej kiedy raz zawislismy w duzym nachyleniu, ja jedna ręką przytulając do siebie Tolę, a drugą mając do utrzymania siebie, to pomyslalam, ze raczej był to pomysl z tych srednich. Jednak prawda jest taka, że Wojtek nie podołałby tej wyprawie bez pickupa, bo i tak już w polowie drogi do gory od jeziora zaczal isc tak wolno, ze zaraz zaczalby sie cofac i Eduardo wzial go na rece. Ale cale jezioro okrazyl sam, bylam z niego bardzo dumna- caly pobyt nad laguną zajął nam ponad 2 godziny. Mi pozostaly po tej wyprawie zakwasy w nogach i bol krzyza, ktorego nabawilam sie chyba w pickupie.
Ciekawostka tej wyprawy spotkala nas w drodz powrotnej. Kiedy dotarlismy do pickupa byl czas zeby karmic Tolę, przysiadlam wiec na lawce kolo czekającego na nas pickupa. Eduardo rozmawia z kierowcą, po chwili wychyla sie zaciekawiona glowa chyba żony kierowcy. Okazalo sie, ze rozmawiali o moim karmieniu Toli, ktore ich bardzo zaskoczylo i kierowca podsumowal mnie, ze jestem "jak krajanka/rodaczka" ('paisana') - w ich odbiorze "białaski" nie karmią piersią.

Gdy dotarlismy pickupem na górę poszlam zaplacic za parking - gdy weszlam do budki zastalam tam dwie kobiety (matkę i córkę?) Z dwojka dzieci (dziewczynka 6 lat, chlopiec 4 lata). Zagailam o tkaninę ktora tkala mlodsza z kobiet, zaczela sie rozmowa. A wlasciwie szybkie przesluchanie mnie przez starszą:
- jestes zamężna?
- tak, a tam jest moja dwojka dzieci
- i karmisz piersią, tak?
- eee... No tak (odparlam w duchu myslac o roznicach kulturowych)
- to bardzo dobrze, bo to daje duzo witamin i w ogole wszystko co najlepsze
Yyy... Do tego tonu bardziej pasowaloby jedynie "siadaj, piątka" ;)
No więc ten, paisana, wiesci szybko sie rozchodzą :)
Wracajac przejechalismy przez "pueblo indigena" costam costam Chile verde, a potem zatrzymalismy sie w miejscowosci w ktorej w niedziele mieli dzien targowy. Rany, jak mnie te kolory kręcą...

Koszty: 150q za pickupa, 100 za benzynę dla Eduardo, zszargane nerwy raz :)
Zdjęcia z targu:
































 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz