czwartek, 27 czerwca 2013

Weekend z Klubem Nomadów

Ostatni weekend Panowie moi spędzili na wypadzie pod namioty z Klubem Nomadów, z którym przyjaźnimy się intensywnie od chwili jego powstania (a ja biedna męczyłam się na podyplomowych... niektórym to dobrze...). Pogoda dopisała, towarzystwo również, Panowie twierdzą, że było super, a młody podobno odkrył w sobie żyłkę wspinaczkową. Na program i relację zapraszam Was na stronę Klubu Nomadów

wtorek, 25 czerwca 2013

Biskupin na Boże Ciało




Biskupin chodził mi po głowie od jakiegoś czasu, wzbudzając wyrzuty sumienia, iż "cudze chwalicie, a swego nie znacie" (niestety, szkolne wycieczki nosiły mnie w inne rejony). Wpisałam go na listę potencjalnych wypadów weekendowo-wakacyjnych, gdzie wraz z Białowieżą zyskał w tegorocznych planach status "top one". Okazało się, że nie tylko moja głowa była nim zaprzątnięta - przyjaciółka zadzwoniła mówiąc o atrakcjach, które Biskupin organizuje na dzień dziecka , "no i niedaleko jest park dinozaurów". Zestaw atrakcji które przedstawiam Wam w tym wpisie skomponowałyśmy pod kątem dwóch trzylatków, ale okolica obfituje w atrakcje dla młodszych i starszych, i warto poświęcić jej co najmniej kilka około weekendowych dni.


Pakowanie w środę wieczorem mieliśmy trochę utrudnione, gdyż nocowała u nas para Węgrów z couchsurfungu. Ale jak to mówią - nie ma tego złego, bo kiedy rozmawialiśmy z Węgrami o tym, że Polska ma wiele skarbów, które są bardzo słabo rozreklamowane i nawet nam trudno o nich się dowiedzieć (wide Biskupin, skansen w Olsztynku), nagle on rzucił: "a właśnie, i jest jeszcze taki skansen, taki jak dżem, prawda?". Chwila ostrego przegrzewania neuronów i "Aaaa... Łowicz???".  Pogooglaliśmy więc za Łowiczem, i pierwsze, co rzuciło nam się w oczy to "Boże Ciało w Łowiczu" - a przecież to już jutro?!? I chyba na naszej trasie?? Do Łowicza z Warszawy godzinka, i właściwie tylko kwadrans nadłożonej drogi. Jednak zakładając czas na wyprawienie naszych gości rano (jechali dalej do Gdańska), możemy nie zdążyć. "Drogi facebooku, o której zaczyna się procesja w Łowiczu i ile trwa?" i już byliśmy zmotywowani do szybszego pakowania (znajomi jak zawsze niezawodni!). Zdążymy!
Docieramy niedługo przed deszczem, akurat na czas, aby uczestniczyć w części procesji.



Ponieważ plan jest "last minute", więc nie jesteśmy przygotowani do zwiedzania Łowicza, po procesji kierujemy się więc zgodnie z wręczoną mapką do części oznaczonej "stoiska handlowe i wesołe miasteczko" z cichą nadzieją na jakieś oryginalne gadżety łowickie (nocne wchodzenie na strony Łowicza rozbudziło nasz apetyt na "wycinanki"). Niestety, jak napisano na jakimś blogu - wycinanki zostały wyparte przez chińskie zabawki (a także stoiska z garnkami, kwiaty cebulowe i watę cukrową) - choć nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że aż tak doszczętnie. Jedynym prawdziwym folklorem jaki można było tam spotkać, było... stoisko peruwiańskie, takie jakie można spotkać w każdym chyba kraju na świecie - od Meksyku po Berlin. Szybko się ewakuujemy, zanim dzieci zaczną nas błagać o plastikowe okulary.



(Więcej o procesji np tu: - http://miculapinkwart.natemat.pl/63153,boze-cialo-w-lowiczu
















Piękną autostradą na Poznań, mijając Wrześnię, Gniezno i Żnin docieramy do naszej kwatery. Nocowaliśmy tutaj: http://www.zatokazablockich.pl/, miejsce warte polecenia - czyste, dobrze wyposażone, duży teren (na nim boisko, kort, trampolina dla dzieciaków). Gospodarz zaskoczył nas pozytywnie wręczając nam zestaw mapek okolicy, ulotek, harmonogramów wydarzeń - w biurze miał ich pół ściany, a wszystkie aktualne, śliczniutkie, pełne wartościowych informacji, zachęcające do zwiedzania, pokazujące zarówno "top 5 atrakcji", jak i skupiające się na poszczególnych perełkach (jak np. chaty poniatówki)  - chapeu bas dla ludzi odpowiedzialnych za turystykę w tym województwie i powiecie.
Najsłabszym aspektem Zatoki były śniadania - nawet może nie ze względu na samo jedzenie, ale obsługę. Wzięliśmy śniadania codziennie (choć wybrawszy opcję apartament mogliśmy spokojnie z części z nich zrezygnować i przygotowywać sami, gdyż do dyspozycji mieliśmy lodówkę i naczynia), i obiad pierwszego dnia po przyjeździe ("no ja tak Państwu grzeję i grzeję te ziemniaki, Państwo nie powiedzieli, o której będziecie, inni to dzwonią godzinę przed o której będą, a Wy to nic, to im mogę wstawić, a Wasze tak się grzeją i grzeją..."). Eeee... przepraszamy, nie wiedzieliśmy, nikt nam nie powiedział...
W okolicy ogólnie nie ma szału jeśli chodzi o bazę noclegową, więcej jest ośrodków przygotowanych pod wycieczki szkolne, a nas łóżka piętrowe nie bardzo kręciły. Ale można znaleźć też perełki w odrestaurowanych dworkach szlacheckich za przyzwoitą cenę (choć mniej dziecio-przyjazne jeśli chodzi o infrastrukturę).
Pierwszy dzień wieńczą nam spacery po okolicy, przyglądanie się ptakom na jeziorze nad którym jest położony nasz ośrodek (melduję, że plaża jest) i integracja dzieciaków.
Dowiadujemy się też, że prognozy na długi weekend można schować między bajki, a nawet aktualna prognoza icm dla tej okolicy płata figle. Kolejne dni będą sterowane bardziej zmieniającą się pogodą (bądź oczekiwaniem na jej zmianę) niż naszymi planami... Chociaż planów w czwartek wieczorem przygotowaliśmy mnóstwo.

Dzień 2 - dinozaury
W okolicy są co najmniej dwa parki dinozaurów -
- jeden 60km dalej, koło Bydgoszczy w kierunku Torunia (Jurapark, Solec Kujawski - http://www.juraparksolec.pl/), z parkiem wodnym obok, oraz http://www.zaurolandia.pl/ w Rogowie - "rzut beretem" od nas, czyli około 20km. Nasz gospodarz mówi, że dużo lepszy jest park w Solcu, a ten tutaj "słaby", ale uznajemy, że w obliczu niepewnej pogody, oraz jednak ograniczonych oczekiwań trzylatków Rogowo w zupełności nam wystarczy.
Dużą zaletą parku było jego dopasowanie również do maluchów (m.in. oddzielny plac zabaw dla dzieci mniejszych i dla starszaków). W parku dzieciaki zabawiały się:

  

- macając, wsiadając na, ujeżdżając, wieszając się na dinozaurach
- na placu zabaw
- pochłaniając lody
- jeżdżąc mini-kolejką
- kopiąc super koparką piłeczki
Zabawy było co niemiara, mimo, że przerywanej deszczem.


A ja dowiedziałam się, jak odróżnić Tyranozaura od innych bardzo do tej pory dla mnie podobnych "dinków"  - Tyranozaur ma króciutkie rączki. Tyci tyci. I chyba dopiero teraz zrozumiałam to wideo:

(Tyranozaur od 0:35 ;)

Pora na późny obiad - według gastronautów Żnin to kulinarna pustynia, jedziemy więc do pobliskiego Marcinkowa Górnego. Zgodnie z legendą zginął tam książę krakowski Leszek Biały. Zginął ciekawie, bo zaatakowany w łaźni wskoczył na konia i zaczął uciekać. Jego wrogowie dogonili go, wbijając "żelazo" w plecy. I taką właśnie scenę, nagiego Leszka na koniu, ze strzałą w plecy, można oglądać na pomniku przy wjeździe na teren pałacyku w Marcinkowie :)

Wracając wstępujemy do Żnina - na starym rynku znajduje się muzeum miejskie - jedna część w wieży, na którą można się wdrapać, a druga w budynku obok. Niestety, o 17tej je zamykają, a my dotarliśmy do Żnina dopiero około 16.50... W weekendy muzeum jest czynne jeszcze krócej, i mimo najszczerszych chęci nie udało nam się go odwiedzić (no dobra, może nie były aż tak szczere po tym, jak panie z obsługi muzeum zapytane, czy przez te 10 minut to ewentualnie warto tu wejść na wieżę, czy do drugiej części muzeum odparły "no tutaj raczej, tutaj to przynajmniej na schody można wejść" :D .
Z innych ciekawych obiektów Żnin to końcowa stacja kolei wąskotorowej (więcej o niej - patrz Dzień 3), oraz stary budynek cukrowni,  (na rondzie przy stacji kolejki trzeba skręcić w lewo i "to tam", zaraz za torami). Budynek pochodzi z przełomu XIX i XX wieku i jest pięknym przykładem architektury przemysłowej (warto choć na chwilę zatrzymać się przy nim przejeżdżając tamtędy). Oprócz tego co najmniej 3 kościoły w Żninie można określić mianem zabytków - na wypadek, gdyby padało :)

Wracamy na kolację do Zatoki, dzieciaki testują batutę która stoi koło kortów.

Dzień 3 - Biskupin (Dzień Dziecka)
W sobotę w luźnych planach były 3 atrakcje - zahaczyć rano o Żnin i nadrobić muzeum, pojechać od Biskupina, a po obiedzie do miasteczka kowbojskiego, gdyż tam też zapowiadano atrakcje z okazji Dnia Dziecka. Poranek był jednak tak deszczowy, że zrezygnowaliśmy z wczesnych wyjazdów i muzeum i ruszyliśmy wprost do Biskupina, poranek poświęcając na wręczenie prezentów. I znów na nic wszystkie przemyślenia rodziców czym by tu dziecko zachwycić - największą atrakcją okazują się kupione za kilka pln w dyskoncie dmuchane zwierzaki do kąpieli. Ruszamy a dzieciaki uzbrojone w fokę i delfina po drodze bawią się w "kto pierwszy dojrzy wiatrak" :)  Kiedy dojeżdżamy do Biskupina ciągle jeszcze pada, ale wystarczy przerwa na gofry przy wejściu oraz zakupienie kartek dla dziadków i... tadam - kiedy wychodzimy spod daszku baru z goframi już nie pada.


Pierwsza atrakcja którą spotykamy po drodze to pszczelarz oraz plecenie koszyków i innych wyrobów z wikliny. Atrakcja dla nas idealna, bo akurat tydzień wcześniej w ramach chorowania młodego opowiadaliśmy sobie o pszczołach i oglądaliśmy na youtube filmy o zbieraniu nektaru i przygotowywaniu miodu przez pszczoły. Więc okazja żeby przyjrzeć się pszczołom na żywo oraz kupić sobie zrobiony przez nie miodek była nie lada gratką. Do tego jeszcze "domki pszczół" :)

Skręcamy w lewo kierując się do zony archeologicznej i wioski piastowskiej, omijając muzeum (powinniśmy o nie zahaczyć po powrocie). Najpierw trafiamy na replikę wioski piastowskiej. W każdej z chat (lub przed nią) coś się dzieje, można zakupić stworzone przez rzemieślników na miejscu produkty - rzeźby z jelenich rogów, drewniane instrumenty (fujarki, bębny), czapki z filcu. Największą atrakcją okazuje się możliwość wybicia monet. Ponieważ mamy dwa woreczki na zbieranie skarbów od Klubu Nomadów (jedna dla Wojtka,a druga dla taty), więc Panowie decydują się na dwie monety, w tym na wzór najsłynniejszej średniowiecznej monet, Princes Polonie, wybijanej za czasów Bolesława Chrobrego. Jest to pierwsza moneta z wybitą nazwą Polski. http://pl.wikipedia.org/wiki/Plik:Denar_rys_chrobry1.png


Zapakowawszy monety do woreczków, bogatsi o emocjonalne przeżycia oraz dokumentację foto i wideo ;) ruszamy do właściwej osady. Pięknie prezentuje się ona z daleka, choć jest mniejsza niż to sobie wyobrażałam. Ciekawe, jak żyło się tysiącu osób na tej małej przestrzeni. I czy to przypadkiem nie jest powód, dla którego osadę po 150 latach zamieszkiwania opuszczono.


Historia tego miejsca naprawdę robi wrażenie - osada funkcjonowała od 800 do 650 roku przed naszą erą, i choć większość tego, co możemy teraz zobaczyć to rekonstrukcje, to zachowała się widoczna dla turystów część wystających z bagniska elementów muru obronnego. Zaś zdjęcia z prac wykopaliskowych prowadzonych przed wojną zaskakują - jak aż tak dużo mogło się zachować Z KONSTRUKCJI DREWNIANEJ przez 2,5 tysiąca lat? Bo że się Majom kamienne piramidy zachowały, to ja rozumiem, ale tu mówimy o konstrukcji czysto drewnianej. Krótko mówiąc szczęśliwy geologiczny zbieg okoliczności. Obok fotka z wykopalisk z lat 30tych.

Biskupin to już nie to samo miejsce które możecie pamiętać ze swoich szkolnych wycieczek (a przynajmniej tak twierdzi mąż). Zrekonstruowane chaty obecnie "żyją" - część z nich służy jedynie pokazaniu zrekonstruowanego wnętrza, ale większość pełni oprócz tego inne funkcje. W jednej dzieciaki mogą na trzech stanowiskach budować rekonstrukcje z gotowych elementów, w kolejnej malują na ceramice, w innej można lepić z gliny (tu akurat zauważyłam cennik, przyjemność kosztuje bodajże 6pln). Obok Pani opiekująca się chatą sama coś kręci na kole (gotowe wyroby wypala i można je zakupić u niej). Kolejna to oczywiście sklep z pamiątkami :) ale jeśli wolimy sami zrobić sobie biżuterię rodem ze średniowiecza - proszę bardzo, chata obok. Tkactwo - zapraszamy! W efekcie w osadzie spędzamy dużo więcej czasu niż planowaliśmy (bo oprócz zwyczajnych w sezonie atrakcji na dzień dziecka przed chatami są też dodatkowe zabawy, co jakiś czas doprawiane walką wojów piastowskich (którzy jak nam wyjaśnili, walczą na miecze, bo oryginalną bronią z tego okresu typu piki mogliby sobie krzywdę zrobić ;) Umawiamy się z Panem strażnikiem przy wejściu, że "my to my" i będziemy mogli wrócić na tych samych biletach i wychodzimy przed teren Biskupina żeby zjeść jakiś obiad (wielkość porcji po drugiej stronie drogi nie powala... ale było wszystko świeże). W jego trakcie orientujemy się, że na powrót do muzeum i wysłuchanie bajek (słuchowisk i przedstawień) (miały być Wars i Sawa, Szewczyk Dratewka i coś jeszcze...) nie mamy szans, bo najmłodsze pokolenie zalicza zgon. Już mamy wracać do aut, gdy podjeżdżająca kolejka uświadamia nam że zapomnieliśmy, że mieliśmy wracać tym środkiem lokomocji. Dzieci zapytane o kolejkę łapią kolejną porcję energii z kosmosu i wołając "ciuciuccchhhhh" pakują się do środka. Kolejka jeździ na trasie Gąsawa-Biskupin-Wenecja-Żnin, my łapiemy tę w kierunku Wenecji i Żnina. Bardzo powoli ruszamy - czas na każdej stacji jest naprawdę długi, przez co kolejka całą trasę przemierza w ponad godzinę. Decydujemy się na wysiadkę w Wenecji, gdzie możemy podejść jeszcze do Muzeum kolejki. Młodsze dziecko odpada, zostaje twardszy zawodnik który już powoli przestaje spać w ciągu dnia... Zwiedzamy dość spory teren muzeum - można wejść do lokomotyw i wagonów, czasem czymś zadzwonić :) ale po przejściu przez kilka pociągów impreza zaczyna być nudna i zaopatrzywszy się na pamiątkę w magnez z ciuchcią pakujemy się do samochodu i podjeżdżamy jeszcze połazić po Żninie, zrobić zakupy na kolację no i koniecznie - lody! Stara część miasteczka w sobotni wieczór nie tętni życiem - nie ma tu knajp, jest jedna lodziano-gofrowa budka, niespiesznie przemierzają uliczki pojedynczy mieszkańcy (z czego wielu ma zwyczaj chodzić z włączoną komórką w ręku, z której leci muza... czasy boomboxów mi się przypominają :)

Dzień 4 - Lubostroń i Gniezno
kamieniczki gnieźnieńskie
Rano pakujemy się, płacimy, uzupełniamy zapas posiadanych ulotek o "spacer po Gnieźnie". Wypytujemy też właściciela o Pałac Lubostroń - "czy warto?". Przekonuje nas informacja, iż po prawej stronie w lesie przed parkiem (za płotem) można zobaczyć dziki - to by była atrakcja dla dzieciaków!
Dzików niestety nie ma, ale pałac fajny. Panu kustoszowi niestety "coś wypadło" i nie dojedzie na 12 aby otworzyć pałac, więc spacerujemy jedynie po rozległym parku, podziwiamy mały staw, wystawę obrazów w oranżerii. Park w rozplanowany sposób przechodzi w las, więc można się stąd udać na dłuższy spacer.
Gniezno ma przemiłe deptakowe uliczki prowadzące do katedry. W samej katedrze do zobaczenia oczywiście słynne drzwi gnieźnieńskie (uwaga!! nie zawsze jest do nich dostęp, czasem są zamknięte. My byliśmy tam w niedzielę wczesnym popołudniem i spotkany ksiądz
powiedział, że "może jeszcze są otwarte", więc chyba nie ma jakichś określonych ściśle godzin). Trafiamy akurat na mszę, więc żeby nie przeszkadzać zwiedzając idziemy zasiąść na deptaku na lody (choć mamy wrażenie, że o zwykłe dobre lody jest dość trudno). Jesteśmy trochę padnięci, więc dochodzimy tylko do końca deptaka i wracamy, akurat żeby zwiedzić katedrę. Katedra robi
wrażenie, ale nie powala, jeśli porównać ją z zabytkami sakralnymi zachodu Europy. Dużo bardziej zachwycił nas widok z obwodnicy Gniezna na skarpę z uroczymi kamieniczkami (i kilkoma nowymi potworkami z powodu których wydający zgodę powinien mieć wyrzuty sumienia) W samej katedrze najbardziej w pamięć zapadł nam... system oświetlenia grobu Św. Wojciecha. Zresztą - zobaczcie sami.

Z ulotki którą mamy wynika, że warto byłoby zahaczyć jeszcze o parę punktów, ale czas nas goni nieubłaganie, musimy być w Warszawie przed wieczorem, więc żegnamy kujawsko-pomorskie wskakując we Wrześni na autostradę.