piątek, 7 marca 2014

Dzien w ktorym spotykamy Swietego Mikolaja i dowiadujemy sie, co ludzie robia w krzakach

Wczoraj wyprawilismy sie do Santiago Atitlan z nadzieją na zakup hamaka tkanego typu "krzeslo". No i jak zwykle, kiedy ma sie tak mocno sprecyzowane oczekiwania, nic z tego nie wychodzi. Hamaki byly, tkane tez, i nawet fotele, a nie lozka, ale... W rozmiarze amerykanskim, ktory zajalby nam pol pokoju. Konstrukcja miala az 4 czesci drewnianie (kilogramy, nadbagaz, czerwone swiatelko...) Z czego jedną w podnóżku (sic!). Taki SUV wsrod hamakow - nie zawsze da sie tym zaparkowac. Za to tanio jak barszcz, 300q czyli 150pln jakies.
Wyprawa łódką do Santiago byla troche uciazliwa (najpierw do San Pedro, tam wytęskniony bankomat, przesiadka do kolejnej łodki), bo dzien byl wietrzny, i chowanie Tośki pod dwoma polarami unieruchamiało ją i czyniło nieszczęśliwą. Na szczescie w drodze powrotnej zjadla i usnela. Na miejscu zlapal nas deszcz, ale oczywiscie w momencie kiedy wchodzilismy do knajpy na obiad, a kiedy już dojechalismy tuktukiem do portu, aby wracać wlasnie zaczynalo swiecic z powrotem slonce (skad sie ten fart bierze???).
Wczoraj też, od naszego towarzysza podrozy (wynegocjowalismy dla niego bilet razem z naszym), starszego Pana rodem z Kaliforni dowiedzieliśmy się, ze w San Marcos mieszka jeden Polak, juz od kilku lat.

Dzisiaj dzien zaczal sie leniwie - tradycyjne sniadanie (dla mnie jaglana z owocami, Wojtek wcina domową granolę z jogurtem (o matko, naprawde trzeba sie z domu ciniminisów pozbyć!), Lukasz po meksykansku - jajka, ryz, fasola, po sniadaniu wyprawa do pralni i na plac zabaw, z ktorego wymykam sie na chwilę aby kupic kawalek bezglutenowego wegańskiego ciasta).  Jemy cos na ulicy (wlasnie sie rozstawili, wiec brak komala w polączeniu z tym, ze dają tylko wege jakoś mi wiec nie przeszkadza). I gdzieś w międzyczasie idąc alejką i mówiąc cos do Wojtka slyszę odpowiedz w naszym języku "O, a to jest Wojtuś?" - tak poznajemy Michala, ktorego nazywaja tu Swietym Mikolajem. Przyjechal tu trzy lata temu, to mialy byc jego trzecie wakacje w tym miejscu, mial w reku bilet powrotny... No wlasnie, to bylo 3 lata temu (z Polski wyjechal ("uciekl") w latach 60tych). Trafiamy na Michala w ciekawym momencie, gdyz jak sam mowi, "wczoraj caly dzien plakal" - gdyz film w ktorym wzial udzial wygral przedwczoraj nagrode na festiwalu w Gdansku. Czekamy na obiecanego linka, wrzucimy tutaj.

Rozmawiamy chwilę, a pozegnawszy sie z Michalem, na ktorego wpadniemy dzisiaj jeszcze 3 razy w tym malym miasteczku, idziemy w gore wzgorza, do nieturystycznej czesci wioski. A przynajmniej w przewadze nieturystycznej. No ok, mniej turystycznej ;) Tośka po chwili zarządza stopa na karmienie, co okazuje się być kolejną okazją do poznania lokalnych zwyczajów. Przysiadam na kamieniu kolo drogi, a tam - w pierwszej chwili mam wrazenie, ze przy drodze stoi szubiennica. Ale nie... Na drewnianym rusztowaniu wisi waga. Obok oparty męzczyzna, kolo wagi w polowie wypelniony worek.
"Co Pan tu sprzedaje?"
"Nie sprzedaję, a kupuję. Kawę. Ludzie tu przynosza swoje zbiory. Teraz juz niewiele, bo sezon sie konczy, ale po poludniu bedzie wiecej"
I co potem? Pytam. W odpowiedzi dostajemy streszczenie calego procesu, az do wysylki na eksport - co sugeruje, ze mamy do czynienia z kawą niezlej jakosci, bo na lokalny rynek idzie drugi sort i trudno tu o dobrą kawę w kawiarni. Rozgryzam jeden owoc, oglądamy dwa surowe ziarenka w srodku. Pan pomaga nam strzelic fotki, wracamy naokolo do hostelu, przy okazji dokladamy do swojej listy "widzielismy jak rośnie" papayę.

Powoli zaczynam wsiakac w atmosfere tego miejsca - wioski, gdzie wszyscy mowia sobie czesc i dzien dobry, usmiechaja sie do siebie na ulicy (turysci, ladino, indigena - bez roznicy), i jak w piosence - "they're really sayin' I love you". Bez napiecia, spokojnie, z usmiechem toczy sie tu zycie. Mozna zapomniec o calym swiecie. O planach, obowiazkach, istnieniu czegos innego niz tu i teraz.

Po obiedzie chlopcy pierwszy raz probują skorzystac z dostepu do jeziora. Pierwszy, bo pogoda nas nie rozpieszcza, trafilismy podobno na najzimniejsze dni od jakiegos czasu (krotko mowiac, dla nas, jest bardzo przyjemne, nie za gorace lato, akurat na t-shirt). Do tego na jeziorze wiatr, czasem deszcz, szczegolnie nocą. Wojtek w gatkach bawi sie przy brzegu, Lukasz go pilnuje. Po chwili postanawiam do niego dolaczyc, schodze więc w bok za zabudowaną czesc hostelu w kierunku dzikiej plazy. Tutaj tez plazy jako takiej jest niewiele, woda zabrala, ale jest przyjemny zagajnik na brzegu z krzewami kawy. Z Toska na rekach chcac zejsc do wody ide pare metrow dalej, gdzie zejscie jest prawie plaskie. Zaglebiam sie w zagajnik i... Ups, chyba komus przeszkodzilam. Koc, dwa ciała, jedno pochylone nad drugim, obok laptop z muzyczką... Ale zaraz, coś mi w tym obrazku nie pasuje. Wracam wzrokiem i patrzę jeszcze raz - jedna z osób ma punktową latarkę na czole, troche taka jak w "chirurgach", druga leży przykryta kocem. WTF???? Co tu sie dzieje?? O matko, Ci cholerni hippisi robią sobie tatuaże po krzakach... Uhh... Przerosło mnie to trochę. Idę odebrać pranie i dobranoc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz