niedziela, 18 listopada 2012

Z Paryża przez Kraków

Darowanemu koniowi się w zęby nie zagląda, podobnie promocji lotu, i jak człowiek dostaje opcję gratisowej wizyty w Krakowie to korzysta, nie marudzi. Tak więc przesiadka w KRK. Zaczęliśmy Wojtka duchowo przygotowywać już w sobotę, że nie lecimy od razu do domu, żeby się nie zdziwił, bo może być w Krakowie awantura, że to nie Warszawa.

- Wojtek, jedziemy jutro do domu, do Warszawy. Ale nie jedziemy od razu. Najpierw polecimy samolotem do Krakowa, tam pójdziemy na spacer, i dopiero następnym samolotem polecimy do domu, do Warszawy.
- Tak, Basia [=najlepsza koleżanka z klubiku malucha] była w Krakowie (wow, moje dziecko wie co to Kraków, słyszało o nim i to nie ode mnie...)
- To super. To my też będziemy w Krakowie, jak Basia
- Basia była w Krakowie. I widziała smoka.

No tak. Wiadomo, że najlepszymi wskazówkami do podróży są recenzje znajomych. Jak widać - od najmłodszych lat. Tak oto dowiedzieliśmy się, na czym spędzimy przesiadkę. W międzyczasie jeszcze niezawodny kolega z Krakowa znalazł nam knajpę dziecięcą w centrum, w której mogliśmy zjeść obiad i się wyhasać, i już byliśmy ustawieni.

Ach, Kraków lotnisko lokalne - ale warto nie czekać zbyt długo przed odprawą, gdyż "w gejcie" jest kawałek kącika dla najmłodszych. (my chcieliśmy być cwani, i dłużej pobyć na większej przestrzeni, a okazało się, ze lepsze zajęcie jest za gejtem)

Wojtek zaskoczył nas podczas tego dnia tylko raz, wsiadłszy w Paryżu powtórzył swój wyczyn zapinania pasów z drogi w tę stronę, tylko jeszcze szybciej (na szczęście matka była jeszcze szybsza, i jak tylko zorientowała się, że dziecko próbuje sobie szybko pasy spod pupy wyciągnąć to włączyła nagrywanie, bo szczęśliwie właśnie miała telefon w ręku żeby go wyłączyć)

. Relacja foto wideo :) a ja cały czas zachodzę w głowę, jakim cudem sam to tak szybko opanował???








Sobota na Montmarcie

Sobota to Montmartre, zakupy serowe (koleżanka poleciła nam pyszny ser, który dostępny jest tylko jesienią i smakuje przecudownie podgrzany...) tam obiad (znowu swoją porą głodu trafiamy w moment, kiedy Francuzi zamykają lokale...), a potem kierunek wieża Eiffla. Wojtek w okolicach Moulin Rouge ma dość, więc wymyślamy dla niego mini-questa, który polega na odnajdywaniu kolejnych wskazówek w drodze do wieży. O dziwo działa :) i motywację udaje się podtrzymać do końca dnia :)

Ale - oddajmy zdjęciom głos.

Sacre Coeur

tłoczno jest tam okrutnie. Aż boję się pomyśleć jak by było przy lepszej aurze

lunchyk

krasnale :) jeden normalny i jeden hip-hopowy :)




atrakcja Montemartru - winnice w centrum miasta (tak, robią z nich wino)


Pogoda się trochę poprawiła, mgła uciekła, i w ogóle - cokolwiek do czego dodasz jesienne złote liście wygląda lepiej :)

harcerze? nie wierzę...

oni z tymi białymi szalikami to chyba tak serio...


rodzice na spacerze znajdą plac zabaw wszędzie. Nawet na Montmartre

zamknięty...

wiatraków ci u nas dostatek

o, to te sery, te z fioletową naklejką, mniam...



a obiad zaczniemy od ślimaków

traktując je z dużą uwagą

obsługa tradycyjnie fatalna. Nawet stałych klientów olewała, a ci nieszczęśni próbowali się dobijać wołając kelnerów po imieniu


wystawa z niedźwiedziami zdecydowanie podniosła poziom wrażeń z wieży Eiffla



wiem, rozmazane. Nie szkodzi


piątek, 16 listopada 2012

Nocne couchsurferów rozmowy

U nas w kraju to troche trudno wytlumaczyc, kto jest liberalem, czy kto jest z prawej a kto z lewej (o, to u nas we Francji jest tak samo). Wiesz, liberalowie wygrali wybory i podniesli podatki... O to u nas jest tak samo, tylko odwrotnie - wygrali socjalisci i obnizyli podatki.

i Musee d'Orsay po obiedzie

Po Belville ruszamy na podbój "centrum" -  czyli spacerkiem przez wyspy (młody który usnął po obiedzie w knajpie nadal śpi), bukiniści (tu moje lekkie zdziwienie, że jeszcze nie przestawili się na sprzedaż magnesów, które na szczęście w 2/3 trasy okazuje się bezzasadne :), zdjęcia Sekwany i zdziwienie, ze zrobiło się trochę cieplej. Przy okazji odkryliśmy, ze pokrowiec przeciwdeszczowy Maclarena daje tez rade










jako dodatkowa ochrona przed zimnem, robi sie taki namiocik z niego grzejacy sie wewnatrz od dziecka. Martwilismy sie tylko, czy sie nie udusi tam, ale bez przesady, bylo akurat.



Mijajac po drugiej stronie rzeki Luwr powoli
dochodzimy do Muzem d'Orsay. Dlaczego nie Luwr? Bez żadnych wielkich uzasadnień (nie, nie chodzi o "bunt szlaku Toma Hanksa" ;) Po prostu Musee d'Orsay zostało pominięte podczas mojej pierwszej wizyty w Paryżu i nadszedł czas to nadrobić. Wojtek budzi sie kiedy juz dochodzimy na miejsce- z jednej strony idealny moment, z drugiej - może trzeba bylo ustawic ten dzien pod jego drzemke w muzeum... Ale wtedy musielibysmy wstac o czasie, a tak cudownie bylo sie polenic w Paryzu śpiąc do późna :)


Przed Muzeum kolejka, jakies. 70 osob na oko,
ale "szybko idzie". Ja idę z Wojtkiem oglądać wystawione przed muzeum rzeźby konia, nosorożca i słonia, robimy sobie zdjęcia, młodemu pomysł na zdjecie z nosorozcem bardzo sie podoba, pozuje, chce ogladac zrobione zdjecia, czas nam mija bardzo szybko, az Lukasz nas musi wolac, ze juz jest prawie na koncu kolejki przy drzwiach do muzeum. Kupujemy bilety, w kolejce za mna stoi wlasciciel knajpy do ktorej czesto kiedys chodzilam... Ot, takie tam sasiedzkie spotkania za miedzą :)




Budynek muzeum fascynujacy, tak jak sie tego spodziewalam. Kiedys byl to dworzec, o przeszlosci przypomina m.in. wielki zegar. Niesamowite wrazenie sprawiaja cienie osob chodzacych na wyzszych pietrach za przeszklona, przydymioną scianą. W zestawieniu z zegarem, kojarza mi sie z duchami dawnych pasazerow.
Muzeum spelnia oczekiwania. Impresjoniści glownie (taki byl cel muzeum), na dole tez troche rzezb ktore Wojtek oglada z zaciekawieniem. Tlumaczymy sobie, skad listek figowy ma Pan, ze to takie niby ubranie, zeby mu zakryc siusiaka. No i dzonk przy nastepnej rzezbie, bo jest tam Pani z listkiem i konkluzja jest jasna - musi, ma siusiaka :). Na dole po prawej od wejscia jest jakas sala z "czyms" dla dzieci, ale nie dopytywalam, czy to projekcje czy warsztaty, bo bylo na niej napisane, ze jest od 6 r.ż Jesli Wasze dziecko jest starsze, moze chcecie obadac wczesniej temat. Niestety, nie można w muzeum robić zdjęć, więc tylko z hallu dwa ujęcia.


Muzeum jest zamykane troche za wczesnie jak na nasze o
czekiwania, ale moze to i dobrze, bo mamy jeszcze chwile na pobuszowanie po sklepiku (wiadomo przecież, ze najciekawsza forma sztuki to ta wystepujaca w 'muzeum szop' :) i juz czas jechac na spotkanie z Nancy, Tomem i ich córeczką. Umówieni jesteśmy na rogu przy stacji metra Laumiere. 
Toma spotykamy juz wychodzac z metra,
dalej idziemy razem. Dzielnica, w ktorej umowilismy sie na kolacje okazuje sie byc niedaleko od ich, i z kolacji wrócimy spacerkiem. Niestety, knajpka w którą celowaliśmy jest zamknięta (a szkoda, bo podobno miała kącik dla dzieci), więc wybieramy coś losowo - idziemy w ciężkie, serowe, zapiekane... Niczego innego na tą pogodę sobie nie wyobrażam.

Rozmowy z Nancy podczas kolacji i powrotu do domu bardzo inspirujące. Oczywiście okazuje się, że rodzice dzieci w tym samym wieku mają to samo życie, te same problemy (w tej samej kulturze). Te same relacje z dziadkami, te same wątpliwości jak to będzie z drugim (Nancy w ciąży... ja w planach...), tylko system edukacji zawodzi nas inaczej (oprócz trudności z dostaniem się do przedszkola, ta jest wszędzie ta sama :) We Francji szkoła ma wolne w środę, żeby dzieci mogły brać udział w zajęciach pozalekcyjnych (czy jakie tam bezsensowne uzasadnienie wymyślono...), więc mimo, że mała chodzi do przedszkola, jej mama jest uziemiona w domu, bo w środy musi być "dla dziecka" (na szczęście w przypadku Nancy udaje się to, gdyż pracuje zdalnie). Kiedy dziecko idzie do szkoły problem przejmuje świetlica, ale przedszkola świetlic nie mają. 

 W wakacje przedszkole nie działa i już (nie ma dyżurów jak u nas). Za to kiedy zaproponowałam Nancy przyjazd do Polski w wakacje na dłuższy czas, i że będę w stanie na pewno znaleźć jej jakieś przedszkole z francuskim "już za jakieś 400 euro", i będzie mogła pracować z Polski, spotyka się to z reakcją: "zwariowaliście???? 400 euro za przedszkole???". Dodanie, że to "takie z francuskim", bo nasze kosztuje niecałe 300euro zupełnie nie poprawia sytuacji :)

Belville przed obiadem...

W ramach zwiedzania Paryża nieturystycznego na pierwszy ogień (czyli piątek rano) poszła dzielnica Belville. Rozumiem wiec już lepiej, o co chodzi w Trio z Belville. Dzielnica
imigrantów, udająca Paryż. W piekarni bagietki, ale obok zamiast quiche - baklawa. Wraz z  całą resztą menażerii przesłodzonej. Złapaliśmy kawałek bagietki, Łukasz odważnie dwa ciastka, wychodzimy. Wojtek zarządza powrót do piekarni "bo przecież ja niczego nie kupiłem" :)
Wybór Wojtka pada na małe coś, zdecydowanie o wschodnich korzeniach. Biorę mu 3 takie malutkie, wielkości pol kciuka. Bierze jeden i dziamga, ja próbuję kawałek kolejnego - brrr... Ohyda. Słodkie, mdłe, twarde.
Yakh... Wojtek nadal dzielnie dziamga, co bardzo mnie dziwi, bo zwolennikiem nowości kulinarnych to on nie jest. Spacerujemy dalej (coraz bardziej odczuwając zimno i myśląc o jakiejś ciepłej kawiarni), gdy nagle stop i wysunięty język - nawet do Wojtka dotarło, że nie da się tego jeść :)




Trochę głodni (nie chcieliśmy naszych hostów objadać ze śniadania) zaczynamy łakomie zaglądać w okna kawiarniane, ale to co widzimy tylko przypomina mi, że nie przepadam za kuchnią rodem z bliskiego wschodu. Wszystko w occie i pochodnych od niego zalewach, brrr... Smaki nie takie, ale widoki za to cudne - mężczyźni w tradycyjnych "piżamach", kobiety zakutane w chusty (najbardziej lubię te, które oszczędzają na zestawie słuchawkowym wkładając telefon za chuste przy uchu :) Taki miks tradycji z nowoczesnością.
Robi się coraz zimniej, żałuję, ze uwierzyłam prognozie mówiącej, ze w Paryżu ma byc 12-15 stopni i nie zabrałam butów zimowych. Jest chyba ze 2 stopnie, no, może 5... Decydujemy, ze mamy powoli dosyć, nie będziemy docierać do targu, który w piątki rezyduje na przedłużeniu Belleville i miał być zwieńczeniem naszej wizyty w tej dzielnicy. Zresztą, trochę już widzieliśmy - targ na srodku Bulwaru Belville uznajemy za niezłą namiastkę. Panowie sprzedający elektronikę, i Ci, ktorzy najgłośniej na świecie krzyczą o tym, ze maja najlepsze w okolicy mandarynki :)



Docieramy do okolic stacji Menilmontant i nasz wzrok przyciąga knajpka o tej samej nazwie. Wygląda francusko, ryzykujemy, i okazuje się to trafionym wyborem. Mają dwie wersje lunchu, kanapę na której młody może się uśpić po zjedzonym obiedzie, i co najważniejsze - wreszcie jest nam ciepło...