sobota, 3 marca 2012

Oaxaca, dzien drugi

Nie dajcie się zwieść pozorom (ani przewodnikom, ktore na mapie centrum rysuja co czwartą ulicę) - Oaxaca wcale nie jest taka mala, ani jej centrum male nie jest. Odczuwam te odleglosci we wszystkich czlonkach... Choc bylo warto :)

Dzien zaczelismy od zjedzenia sniadania na targu, zwanym w przewodniku LaMerced (choc miejscowi chyba nie zostali poinformowani o tej nazwie :) Naszym celem byla LaFlorecita - choc polecana w przewodniku, jednak pelna raczej meksykanskich rodzin niz turystow. Wybor jedzenia tak duzy, ze nawet pytanie "a co to?" W odniesieniu do talerzy sasiadow nie mialoby sensu bez notatnika. Co jedlismy? Quesadille z kwiatami cukinii (i kawalkiem chili w miejscu, gdzie sie w nia wgryzlam...), quesadille z czarnymi grzybami (hui costam... I to bylo mega pycha!), quesadille z kurczakiem oraz tortille posmarowana fasolkami z serem (nazywa sie to memelite czy jakos tak podobnie).


Część dań była troszkę pikantna...


Potem przeprawa na kolejny targ (Juarez) ktory w sobote mial byc bardziej special. Ale podsumowujac: nasze hale na placu defilad, tylko przejscie o szerokosci 1/3 tamtego, zamiast kebabow- tortilla, i sprzedaja te smieszne zabawki do uderzania w nie kijem. Moze wyjatkowe w tym dniu byly indianki oferujace "chapulines" czyli swierszcze. Nie skorzystalismy, bo mamy nadzieje jutro dostac swieze :)
Gdzies tutaj odpadlam, jetlag czy goraco? W kazdym razie nastepny punkt programu to lezenie na murku na Zocalo i dalsze odganianie sie od pan sprzedajacych drewniane lyzki i pan sprzedajacych masazery do glowy. Powrot kolo hal targowych na obiad (foto obok). (Wojtek oczywiscie ryz, a w zestawie podryw kelnerek).


Potem chcielismy obejrzec mural na klatce schodowej budynku rzadowego przy zocalo. Okazalo sie, ze na pietrze jest jakies muzeum, wiec zeby obejrzec mural, trzeba kupic bilet do muzeum. Muzeum bylo skierowane do dzieci, i nawet udalo sie czyms Wojtka zainteresowac. A przy okazji Meksykanie pozytywnie nas zaskoczyli - przewijaki rowniez w meskich toaletach, a takze... Rozwiazanie odwiecznego problemu, co zrobic z jeszcze niechodzacym dzieckiem (choc chodzacym tez...) kiedy chce Ci sie do toalety, a jestes na miescie bez wozka.
(See photo)

W Kosciele Santo Domingo (mega przepych, az im nie starczylo kasy... Ale jakos mnie to nie powala) zalapalismy sie na elegancki slub oraz na wystawe przed nim (Jak się potem okazało, to rzezby autorstwa znajomego poznanej w hotelu Amerykanki.
. Ślub był "białych" - ubranych po europejsku, bardzo eleganckich mieszkańców Oaxaca, którzy najwyrażniej nie utrzymują kontaków z ludnością rdzenną, bo jedyne rdzenne osoby na ślubie to 4 Panie poniżej zatrudnione do "asysty" weselnej.

















Reszta dnia nie byla juz tak pogodna, Wojtek zaczal mowic o tym, ze chce do domu, i troche zaczal byc marudny. Nie moglismy tez znalezc zadnego stoiska, gdzie by dawali ryz, w koncu upolowalismy Pania ktora sprzedaje kukurydze (ktorej Wojtek jest w domu wielkim fanem). Kolejka byla przeogromna, ale warto :) kolbe kukurydzy ugotowanej Pani posypywala solą, polewala limonka, smarowala majonezem, obsypywala serem a na koncu chili. Mniam. Oprocz tego byly jeszcze ziarna kukurydzy w jakiejs zawiesinie w wielkim garze, ktore Pani wydawala w porcjach styropianowych kubeczkow, z opcja polozenia na wierzch wszystkich powyzszych skladnikow. Nasze dziecko kolejny raz odparlo atak rodzicow oferujacych nowosci i odmowilo gryzienia kolby (przeciez kukurydza jest w puszcze, a nie w kolbach...) Skonczylo sie na wycieciu miseczki z butelki i odcieciu mu scyzorykiem ziarenek do niej (i jedzeniu lyzka, ktora przezornie po wczorajszym mieliśmy dziś z sobą :)
Powrót do domu ,konstatacja, ze karaluch ktorego wczoraj nie udalo sie dopasc "czeka na nas w łóżku", zapalenie swiatla, Lukaszowe gonienie karalucha, ucieczka tego ostatniego, obrzedy przedspaniowo-krecikowo-mamokowo-tuwimowe i spać.

P.S. (dopisany po powrocie) Ponieważ już wróciliśmy, i nasza rodzina przeczyta to mając nas na wyciągnięcie ręki, możemy podzielić się z Wami naszym porannym ścierpnięciem skóry z tego dnia. Przy śniadaniu po drugiej stronie stołu siadły dwie Meksykanki (raczej 'Spaniards' niż indigenas). Wojtek obok nas bawi się z dwoma chłopcami, kątem oka go kontrolujemy. Meksykanka zwraca się do nas po chwili: "Ślicznego macie syna. (dziękujemy) Nie możecie go tutaj spuszczać z oka. Jest zbyt ładny. Mówię poważnie. Patrzcie cały czas na niego". No i poranny komentarz, rzucony półżartem przez nas w hotelu, że w porównaniu z Meksykanami jesteśmy rodzicami nadopiekuńczymi wywrócił się na drugą stronę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz