piątek, 16 listopada 2012

i Musee d'Orsay po obiedzie

Po Belville ruszamy na podbój "centrum" -  czyli spacerkiem przez wyspy (młody który usnął po obiedzie w knajpie nadal śpi), bukiniści (tu moje lekkie zdziwienie, że jeszcze nie przestawili się na sprzedaż magnesów, które na szczęście w 2/3 trasy okazuje się bezzasadne :), zdjęcia Sekwany i zdziwienie, ze zrobiło się trochę cieplej. Przy okazji odkryliśmy, ze pokrowiec przeciwdeszczowy Maclarena daje tez rade










jako dodatkowa ochrona przed zimnem, robi sie taki namiocik z niego grzejacy sie wewnatrz od dziecka. Martwilismy sie tylko, czy sie nie udusi tam, ale bez przesady, bylo akurat.



Mijajac po drugiej stronie rzeki Luwr powoli
dochodzimy do Muzem d'Orsay. Dlaczego nie Luwr? Bez żadnych wielkich uzasadnień (nie, nie chodzi o "bunt szlaku Toma Hanksa" ;) Po prostu Musee d'Orsay zostało pominięte podczas mojej pierwszej wizyty w Paryżu i nadszedł czas to nadrobić. Wojtek budzi sie kiedy juz dochodzimy na miejsce- z jednej strony idealny moment, z drugiej - może trzeba bylo ustawic ten dzien pod jego drzemke w muzeum... Ale wtedy musielibysmy wstac o czasie, a tak cudownie bylo sie polenic w Paryzu śpiąc do późna :)


Przed Muzeum kolejka, jakies. 70 osob na oko,
ale "szybko idzie". Ja idę z Wojtkiem oglądać wystawione przed muzeum rzeźby konia, nosorożca i słonia, robimy sobie zdjęcia, młodemu pomysł na zdjecie z nosorozcem bardzo sie podoba, pozuje, chce ogladac zrobione zdjecia, czas nam mija bardzo szybko, az Lukasz nas musi wolac, ze juz jest prawie na koncu kolejki przy drzwiach do muzeum. Kupujemy bilety, w kolejce za mna stoi wlasciciel knajpy do ktorej czesto kiedys chodzilam... Ot, takie tam sasiedzkie spotkania za miedzą :)




Budynek muzeum fascynujacy, tak jak sie tego spodziewalam. Kiedys byl to dworzec, o przeszlosci przypomina m.in. wielki zegar. Niesamowite wrazenie sprawiaja cienie osob chodzacych na wyzszych pietrach za przeszklona, przydymioną scianą. W zestawieniu z zegarem, kojarza mi sie z duchami dawnych pasazerow.
Muzeum spelnia oczekiwania. Impresjoniści glownie (taki byl cel muzeum), na dole tez troche rzezb ktore Wojtek oglada z zaciekawieniem. Tlumaczymy sobie, skad listek figowy ma Pan, ze to takie niby ubranie, zeby mu zakryc siusiaka. No i dzonk przy nastepnej rzezbie, bo jest tam Pani z listkiem i konkluzja jest jasna - musi, ma siusiaka :). Na dole po prawej od wejscia jest jakas sala z "czyms" dla dzieci, ale nie dopytywalam, czy to projekcje czy warsztaty, bo bylo na niej napisane, ze jest od 6 r.ż Jesli Wasze dziecko jest starsze, moze chcecie obadac wczesniej temat. Niestety, nie można w muzeum robić zdjęć, więc tylko z hallu dwa ujęcia.


Muzeum jest zamykane troche za wczesnie jak na nasze o
czekiwania, ale moze to i dobrze, bo mamy jeszcze chwile na pobuszowanie po sklepiku (wiadomo przecież, ze najciekawsza forma sztuki to ta wystepujaca w 'muzeum szop' :) i juz czas jechac na spotkanie z Nancy, Tomem i ich córeczką. Umówieni jesteśmy na rogu przy stacji metra Laumiere. 
Toma spotykamy juz wychodzac z metra,
dalej idziemy razem. Dzielnica, w ktorej umowilismy sie na kolacje okazuje sie byc niedaleko od ich, i z kolacji wrócimy spacerkiem. Niestety, knajpka w którą celowaliśmy jest zamknięta (a szkoda, bo podobno miała kącik dla dzieci), więc wybieramy coś losowo - idziemy w ciężkie, serowe, zapiekane... Niczego innego na tą pogodę sobie nie wyobrażam.

Rozmowy z Nancy podczas kolacji i powrotu do domu bardzo inspirujące. Oczywiście okazuje się, że rodzice dzieci w tym samym wieku mają to samo życie, te same problemy (w tej samej kulturze). Te same relacje z dziadkami, te same wątpliwości jak to będzie z drugim (Nancy w ciąży... ja w planach...), tylko system edukacji zawodzi nas inaczej (oprócz trudności z dostaniem się do przedszkola, ta jest wszędzie ta sama :) We Francji szkoła ma wolne w środę, żeby dzieci mogły brać udział w zajęciach pozalekcyjnych (czy jakie tam bezsensowne uzasadnienie wymyślono...), więc mimo, że mała chodzi do przedszkola, jej mama jest uziemiona w domu, bo w środy musi być "dla dziecka" (na szczęście w przypadku Nancy udaje się to, gdyż pracuje zdalnie). Kiedy dziecko idzie do szkoły problem przejmuje świetlica, ale przedszkola świetlic nie mają. 

 W wakacje przedszkole nie działa i już (nie ma dyżurów jak u nas). Za to kiedy zaproponowałam Nancy przyjazd do Polski w wakacje na dłuższy czas, i że będę w stanie na pewno znaleźć jej jakieś przedszkole z francuskim "już za jakieś 400 euro", i będzie mogła pracować z Polski, spotyka się to z reakcją: "zwariowaliście???? 400 euro za przedszkole???". Dodanie, że to "takie z francuskim", bo nasze kosztuje niecałe 300euro zupełnie nie poprawia sytuacji :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz