niedziela, 4 marca 2012

Tlacocula czyli raczej nieudana wyprawa

Na targu niektóre produkty nas zaskoczyły...
Wstaliśmy rano, zjedliśmy śniadanie w hotelu (Wojtek rano na propozycje śniadania zażądał płatków, o dziwo były w menu). Dla nas jajecznice, z czego jedna "po meksykańsku" - pycha! Ląduje w domowym jadłospisie - z pomidorami, papryka i kolendra. I może czymś jeszcze, ale nie miałam czasu patrzeć. Na skrzyżowanie z przystankiem dotarliśmy w chwili, kiedy autobus zatrzymał się przed zakrętem i otworzył drzwi. Na szczęście właśnie pytaliśmy jakiegoś tubylca o to, gdzie jest przystanek, i ten z refleksem wrzasnął na zatrzymujący się autobus dokąd jedzie (dodam tylko, że była to druga pytana przez nas osoba i pokazywały one przeciwne kierunki). Na szczęście byliśmy gotowi do abordażu, Wojtek na moje ręce, Lukasz za wózek i wskakujemy w... folklor. Baby jadą na targ. Miotły na sprzedaż, jakieś tajemne paczki, w autobusie lekki półmrok. Udało nam się złapać dwa ostatnie wolne miejsca i w drogę. Wojtek w kimę.

My też jedziemy na targ, i też stanowimy folklor dla reszty autobusu, z wyjątkiem ojca z dzieckiem w wieku Wojtka, który wydaje się traktować nas jak każdą inną rodzinę z dzieckiem, co z tego że białą i z plecakami (i do tego wózkiem).


Na miejscu na początek zostaliśmy pozbawieni (a dokładniej Lukasz) portfela wraz z dowodem i prawkiem). A przynajmniej wtedy to odkryliśmy. Ale nie oszukujmy się, wsadziwszy portfel do kieszeni był łatwym celem. Dodaliśmy wiec sobie jeszcze trochę folkloru przez wizytę na miejscowym posterunku policja. (Zainteresowani tym rodzajem przygód mogą pytać :)
 Drugie czego zostaliśmy pozbawieni to chapulines, czyli możliwość zjedzenia świerszczyka. Żaden z naszych przewodników nie pisał o tym, ze na świerszcze jest sezon. Wiec informujemy - jest. Mniej więcej od października do grudnia. (Podsumowując - słuszne było moje wczorajsze poczucie w Oaxaca, ze oferowali tam nieświeże świerszcze... Człowiek to ma nos...). W związku z sezonem (czy tez jego brakiem), uraczyliśmy się pulque (o którym myślałam, ze wymarło z nadejściem mocnych trunków ze wschodu oraz coca-coli (ta zastąpiła pulque w zastosowaniach szamańskich, vide San Juan de Chamula). Pulque: bardzo słodkie (aż do mdłości jak dla mnie), bardzo słabe i z lekką pianką, białawe.





















Z kulinariów, kupiliśmy za jednym zamachem 3 gatunki bananów żeby porównać. Najbardziej smakują mi malutkie, z kwaskowym posmakiem (ten kwasek ma w sobie coś ze słodkiej kwasowości jabłek). Czerwone - jakoś nie bardzo.

 Ostatnia przygoda w Tlacoluli, czyli atak indiańskiej rodziny na mnie, po tym, jak zrobiłam ich dziecku zdjęcie (było ich z siedmioro, i... wszyscy chcieli naraz zobaczyć, jak wyszło :)



No, i dalej w drogę

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz