środa, 26 lutego 2014

Lekcje - hiszpanskiego i pokory

 Przyjeci do szkoly, zadekowani w troche obskurnym pokoju, za to z pysznym jedzeniem (pierwszego dnia dostalismy kurczaka z sosem z zielonych pomidorow, cebuli i kolendry...mmmmniam), ogrodem i dzieciakami do towarzystwa dla Wojtka zaczynamy lekcje. Zapisalismy sie na program 4 godziny dziennie. Do tego mamy 4-5 posilkow dziennie.
Nasze nauczycielki okazują sie byc psycholozkami z wyksztalcenia... Ale pracy dla psychologow tu nie ma, gdyz biedni gwatemalczycy na takie fanaberie pieniedzy nie wydają. Do wyboru pozostaje wiec praca w szpitalu lub jako wykladowca, reszta idzie do biznesu.
Pierwsze rozmowy tutaj to lekcja pokory. Nauczycielka mowi, ze jestesmy pierwszymi Polakami w tej szkole, a pracuje tu 12 lat. Ale mimo to zaraz zaczyna rozmowe o drugiej wojnie swiatowej... Troche wstyd sie przyznac, ze jeszcze miesiac temu o historii Gwatemali wiedzialam tylko tyle, ze byli tu Majowie, a potem najechali ich Hiszpanie... Wrazenie poteguje tutejszy wujek (starszy Pan z problemami z chodzeniem, ktorego wyprowadzaja na slonce do ogrodu w czasie naszych lekcji). Skad jestescie? Z Polski. "Aaa, Polska odegrala wazna i smutną rolę podczas drugiej wojny swiatowej. Porozmawiamy sobie o tym pozniej". Yyyyyy... Idę czytać o historii Gwatemali.

Po poludniu idziemy z Cindy (szwagierka gospodarzy, cala duuuza rodzina tu mieszka) do kooperatywy tkackiej. To stowarzyszenie, ktore zrzesza kobiety z roznych regionow (ponad 400 kobiet), ktore przynoszą tutaj swoje wyroby, dostają od razu pieniądze za swoją pracę, a tkaniny trafiają do tutejszego sklepu. Nazywa sie to Associacion Trama - jest na facebooku i ma stronę www, poszukajcie. W Tramie obejrzelismy film o powstaniu stowarzyszenia - wszystko na tle okropnosci wojny domowej lat osiemdziesiatych. Stowarzyszenie pielegnuje tradycje tkackie i prezentuje tradycyjne wzory z roznych regionow, ale tez, dzieki pomocy wolontariuszy, pracuje nad nowymi wzorami, ktore spodobaja sie zachodnim Klientom. Materialy sa przeeeepiekne. A historie kobiet bardzo smutne.

Gwatemala to kraj nękany, oprocz wojny, trzesieniami ziemi i wulkanami, a takze korupcja oraz przyjaznym wsparciem Wielkiego Brata z polnocy.

uniwersytet na którym uczy się nasza gospodyni
Xela to drugie co do wielkosci miasto, jak mowi jeden z przewodnikow - liczacy sie osrodek medyczny, do ktorego turystyke uprawiaja Amerykanie. Eduardo zas przedstawia nam Quetzaltenango jako potęgę edukacyjną - to tutaj, zarowno na uniwersytety jak i do szkoly, posylaja swoje dzieci ci Gwatemalczycy, ktorzy moga sobie na to pozwolic. Dlaczego? Bo myslą, ze tu jest dobry klimat do tego, zeby sie uczyc. Ale taki klimat uniwersytecki? "Mentalny"? pytamy. Nie, po prostu u nas jest zimno, to jakos latwiej po ksiazke siegnac, a jak jest gorąco to wiecie, tylko hamak i kokos z rurką ;)

I jeszcze parę fotek "z miasta":
Gwatemala - państwo chicken-busów

chusta z Zinacantan się przydaje


co na podwieczorek?



wyskoczyliśmy sobie na deser o knajpki



 

Kolejne punkty szczescia na drodze do Gwatemali

Widok na pierwszej stacji benzynowej... A miał być dziki kraj...
Quetzaltenango... Pierwsze wrazenie kiedy widzi sie ten wyraz? "Tego sie nie da wymowic ani zapamietac". Nawet lokalsi to wiedzą, i miasto funkcjonuje jako "Xela" ('szela'). Z San Cristobal jedzie sie tu 9 godzin wliczajac czas na dwie przesiadki, i jest to podroz dosc kosztowna. 300 peso (okolo 75pln) placimy za bilet (od lebka zajmujacego miejsce - w sumie podoba mi sie ich polityka, jesli dziecko zajmuje miejsce, to placi, nie zajmuje i siedzi na kolanach - nie placi. Ta prosta zasada obowiazywala we wszystkich jak dotad naszych przejazdach na poludniu. Decydujemy sie oszczedzic nasze kolana a nie pieniadze, i Wojtek placi za miejsce. Kupilismy przejazd w poleconym przez znajomego wlasciciela hostelu biurze - bylo to wazne, gdyz cena jest wszedzie taka sama, ale nie wszyscy gwarantuja, ze po przesiadce na granicy nadal bedziemy w klimatyzowanym pojezdzie. A 5h w gwatemalskim sloncu z dzieciakami i otwartymi oknami mogloby skonczyc sie nieciekawie.
Z ciekawostek okazuje sie, ze na granicy trzeba zaplacic za wyjazd z Meksyku, 306 peso. Oplata jest nowa, i ciagle rosnie (nasz współpasażer z siedzenia obok w busie jechal 2 tygodnie wczesniej i bylo to 275). Mam wrazenie, ze meksykanie ze slownika marketingu przeczytali haslo Elastycznosc cenowa, ale nie dotarli do W jak Wizerunek... Zobaczymy, na jakiej oplacie sie zatrzymaja...
A skoro juz o sasiedzie... Zapytalismy, gdzie byl, skoro tak sie kreci po okolicy. Byl w Xela, Pana, Antigua. A chodzil na kurs hiszpanskiego? Chodzil, i bardzo poleca, mieszkanie u rodziny ktora prowadzi szkole, nauczyciele dochodzą i lekcje sa w ogrodzie przy domu. Brzmi fajnie, ale przelomowe zdanie pada dopiero po chwili: "A corka wlascicieli jest "nutricionista" (u nas ten zawod nazywalby sie chyba dietetyk) i jedzenie jest pyszne".  Aaaaaa... Jestem w niebie, to moze byc rozwiazanie wszystkich moich obaw zwiazanych z guatemalskim jedzeniem. Kto jak kto ,ale ona powinna wiedziec, co to znaczy gluten! Bierzemy adres do El Mundo En Espanol i tam pokierujemy nasz ostatni busik. Zobaczymy, jak szkola zareaguje gdy staniemy w drzwiach...


niedziela, 23 lutego 2014

czarują nas wioski stanu Chiapas


W San Juan Chamula byliśmy już podczas naszej pierwszej podróży do Meksyku i bardzo nam się podobało. Dlatego tym razem postanowiliśmy wybrać się tam z przewodnikiem. Wizyta w kilku agencjach podróży nie nastroiła nas optymistycznie do kosztów tego przedsięwzięcia - 300 pesiaków od osoby to trochę dużo. W przewodniku napisano, że z placu przed katedrą Cezar i jego kolega zabierają codziennie turystów za trochę mniejszą opłatą. Postanowiliśmy więc skorzystać z tej oferty. Na miejscu okazało się jednak, że cena jest dokładnie taka sama. Trudno - jedziemy.



Po całym dniu doszedłem do wniosku, że warto było za tego przewodnika zapłacić, bo dowiedzieliśmy się dużo więcej informacji niż jest napisane w przewodnikach i niż bylibyśmy w stanie sami wykoncypować. Polecam więc wszystkim tę opcję.
Pierwszy przystanek - kapliczka i cmentarz przed wjazdem do miasta. Wygląda bardzo ciekawie - nie ma nagrobków, a kolory oznaczają czyj to nagrobek (bodajże niebieski krzyż oznacza dziecko).
Idziemy dalej. Dowiadujemy się, że miejscowym wyrobem jest wełna - wszystko co można kupić na lokalnym bazarze i jest zrobione z innych materiałów, jest robione gdzie indziej. Cezar straszy nas, że w Chinach. Agata przeżywała te Chiny przez cały wyjazd i na każdym stoisku, gdzie chciała coś kupić pytała "A co ma Pani, co jest robione tu, w Gwatemali / Meksyku?". W tym kontekście usłyszała kiedyś za plecami: "Zobacz, jej się wydaje, że to robią w Chinach, a nie tu. Skąd ona to wymyśliła?" co ją dosyć mocno uspokoiło ;-) W każdym razie widać wyraźnie, że miejscowi ubierają się w wełniane stroje i ta wełna jest tu bardzo "zakorzeniona".

Czarny strój jest na zimne dni, taki sam jasny - na ciepłe

wełniane włochate spódnice - po tym można rozpoznać mieszkanki tej wioski


Idziemy do domu "spiritual lidera", a po drodze Cesar opowiada nam jak to wszystko wygląda. Takich liderów jest tutaj multum (ponad 100 jednocześnie). Liderzy pracują parami. Każdy chce zostać liderem, bo to prestiż i potem potencjalne zyski, bo taki były lider może produkować alkohol. W efekcie kolejka na zostanie liderem jest bardzo długa - około 12 lat. Lider ponosi duże koszty swojego funkcjonowania, więc nie jest to robota dla byle kogo - pewnie jest to część prestiżu.
Wchodzimy do domu lidera - oczywiście nie można robić zdjęć. W środku stale czymś dymią i odprawiają rytuały (w czasie gdy tam jesteśmy odprawia je żona lidera). Lider musi z własnej kasy kupować świeczki, które są dosyć drogie jak na lokalne warunki. Dom lidera jest standardowy - tzn. liderzy z roku na rok się zmieniają, ale domy są te same.

Czas na słynny kościół (w którym też nie można robić zdjęć). Kościół jest bardzo specyficzny, bo pomimo katolickiego wyglądu odbywają się tam miejscowe obrzędy. W kościele urzędują szamani. Nie jest łatwo zostać szamanem - trzeba mieć specyficzne sny, 6 palców u rąk, albo jakieś inne niezwykłe właściwości. Szamani to zupełnie inne osoby niż "spiritual leaders" i to co jest ciekawe - szamani ubierają się całkowicie normalnie (w przeciwieństwie do liderów, którzy mają specyficzne czapki, naszyjniki i ubrania). Podłoga w kościele jest cała wyściełana suchym igliwiem (igły są dłuższe niż igły naszej sosny). Aby odprawić modły szaman zamiata kawałek podłogi z igieł, rozstawia świeczki i zaczyna ceremonię. Świeczki mogą mieć 5 różnych kolorów i to ma znaczenie (biały, pomarańczowy, czarny, czerwony i kolorowy). Pytałem Cezara ile razy ten kościół spłonął, co wywołało jego zdziwienie i powiedział, że jeszcze nigdy nie spłonął (co wywołało moje zdziwienie ;-) ). Każdy kolor ma swoje znaczenie, jest powiązany z kierunkami świata wg. mitologii Majów i nie można sobie strzelić dowolnej świeczki na dowolną chorobę. Liczbę i rodzaj świeczek określa szaman w odpowiedzi na określony problem. Dowiedziałem się również na marginesie od Cezara, że w kościele odbywają się tylko pozytywne czary - negatywne robi się w innych miejscach.
W każdym razie modły w kościele odprawia się, aby połączyć z powrotem duszę chorego z jego ciałem. Dusza może się odłączyć od ciała w wyniku jakichś traumatycznych przeżyć i żeby to naprawić potrzebne są właśnie takie "procedury" (ciekawy jestem co na to specjaliści od PTSD). Oprócz świeczek należy mieć również napoje gazowane w odpowiednich kolorach (a więc coca cola, fanta, sprite itp. - kiedyś używano do tego lokalnie wytwarzanych napojów, ale teraz nikomu się nie chce). Napoje się pije i się nimi beka :-). Przy niektórych "problemach" dodatkowo trzeba mieć kurę lub koguta (płeć zależy od chorej osoby). Żywym ptakiem wykonuje się ewolucje nad ciałem chorego, po czym łamie się mu kark (nie choremu - ptakowi ;-) ) i na koniec rodzina ma go zjeść na obiad (też ptaka, a nie chorego ;-) ).

Agata zachowuje czujność zaglądając do koszyczków



nie, to nie moja mania robienia dziecku zdjęć. To są zdjęcia tła ;)

Ogólnie rzecz ujmując być w Meksyku i nie oglądać tych obrzędów, to tak jakby nie być w Meksyku, więc zdecydowanie warto się tu wybrać.
Po kościele zakupy na lokalnym bazarze - Wojtek zakupił sobie żabę - i możemy obejrzeć sobie lokalnych liderów jak siedzą na rynku i o czymś gadają. Okazuje się, że to miejsce ma swoje własne prawa i własną policję. Rząd Meksyku to honoruje (bo nie ma innej opcji za bardzo). Ostatnio była tu nieprzyjemna sytuacja - dwóch kolesi zgwałciło kobietę. Rada miasta skazała ich na śmierć. W Meksyku nie ma kary śmierci, ale tu w majestacie prawa przestępcy zostali najpierw porządnie obici, a potem spaleni żywcem w ramach egzekucji kary śmierci. Tak więc lokalnie tworzone prawdo działa sobie spokojnie bez względu na to co dzieje się w pozostałych częściach kraju.


Wyruszamy do kolejnego lokalnego miasteczka - Zinacantan.Tym razem mieszkańcy specjalizują się w robieniu tkanin z bawełny. Agata kupiła sobie lokalną chustę do noszenia dzieci i od razu zapakowała Tolę do nowego nabytku. W ten sposób wzbudziła entuzjazm u lokalsów :-). A ja znalazłem (tzn. Cezar mi pokazał) rozpiskę tradycyjnych butów Majów - jest wiele typów, ale moją uwagę zwróciły te, które wyglądały identycznie jak te, które miałem na nogach - czyżby Majowie też biegali w butach "Taraumarha"? Może kiedyś się tego dogrzebię. Tymczasem lokalni liderzy chodzą w butach zrobionych z drewna, które wyglądają bardzo zabawnie. Oczywiście im też nie można robić żadnych zdjęć...
Kościół w Zinacantan

wyroby

i proces twórczy

łatwe to raczej nie jest...

Cezar tłumaczy nam symbolikę kolorów świec...

...i oszałamia ilością kolorów kukurydzy



drewniana prasa do tortill. Nieźle się trzeba ponaciskać

San Cristobal de las Casas

Przewodnikowe rekomendacje hoteli nie sprawdzily się - rekomendacje wyglądały dość słabo po wejściu do nich, wybralismy "z ulicy" hotel San Martin przy ulicy Guadelupe. WiFi jest, ciepla woda jest, jak sie potem okazuje - bardzo zimno w nocy nie jest.

Miasto rozczarowało nas pierwszego dnia - a nas najłatwiej rozczarować jedzeniowo. Otóż - wyszliśmy na ulicę, a tam... nie ma jedzenia. Jak to tak?? Meksyk i nie ma jedzenia na ulicy? Tylko w knajpach? Instynkt kazał nam udać się w kierunku targu, gdzie trafiliśmy na stoiska z tacosami, ale wybor byl niewielki (co na tak duze miasto bylo zastanawiajace), wrazenia smakowe nie powalały, a nasze brzuchy nie byly potem zachwycone. Na pewno jest tu coś lepszego, ale na razie nie umiemy tego znaleźć, a to już minus.

Jasnym punktem programu było napotkanie Pana który miał przecudne orzechy makadamia. Przesmaczne, świeżutkie. I pierwszy raz miałam okazję widzieć je w skorupkach - i jak się je z tych skorupek...


Ulokowani w centrum przy Zocalo spotykamy mnostwo turystow - w naszą uliczkę lokalsi zapuszczaja sie mam wrazenie tylko po to, aby coś turystom sprzedać. Jeśli widać jakiegoś Indianina na ulicy, to z naręczem pamiątek.

Na szczęscie kolejny dzien przynosi troche odmiany - znajdujemy drugi targ, na ktorym jest wiecej jedzenia (i wyglada jak polskie, więc Wojtek zajada sie zupa jarzynową nie zauważając, że dodatki do niej to kolendra i kukurydza i nie wszystkie warzywa zna z widzenia :) a ja rosołkiem, tylko Lukasz dostal mole, i marudzil, że to za slodkie dla niego), wyprawiamy sie do San Juan Chamula i Zinacantan z ciekawymi przewodnikami, a Monika, "Polka z San Cristobal" zabiera nas do knajpy z salą zabaw dla dzieci, gdzie Wojtek z synem Moniki znikają na 3 godziny szalejąc (Wojtek jest przeszczesliwy, i aż mi glupio, ze chcemy nastepnego dnia wyjechac). San Cristobal trochę zyskalo w naszych oczach, ale nie tyle, zeby jeszcze tu siedziec, tym bardziej, ze czeka nas ono rownież w drodze powrotnej.


W drodze do Moniki



szukamy hostelu na nocleg po powrocie - w jednym znaleźliśmy szachy :)


sobota, 22 lutego 2014

Tortillaaaaa niejedno ma imię

Kukurydziana tortilla, moja miłość, jeden z powodów naszych wyjazdow do Meksyku, juz podczas pierwszych dwoch dni naszego wyjazdu odkryla przed nami nowe oblicza. Pierwszego dnia po przylocie poszlismy jesc na placyk kolo domu naszych hostow. Pierwszy stragan na ulicy, na blasze bulki i "niezidentyfikowane zielone", czyli nic dla mnie. Dopiero kiedy go minelismy i wiatr powial w nasza strone, poczulam tortille. Jak sie okazalo, z zielonej kukurydzy, ktorej w Meksyku rosna trzy kolory. Czemu wczesniej jej nie spotkalam? :) Zielona tortilla to smakowo swietne odkrycie!




  








 Kolejna niespodzianka tortillowa spotkala nas dzien pozniej, kiedy zamawiajac tacosy zobaczylam, ze tortilla jest tu robiona na miejscu - podobnie jak w kolejnym miejscu przy dworcu autobusowym. Czeka na stoisku na klienta jako ciasto, potem trzask-prask w praskę i na blachę. Swoją drogą ciekawe jest to, jak tradycja wplywa na wspolczesnosc AGD w Meksyku. Tradycyjny gliniany comal przeszedl w ulicznego blaszaka podgrzewanego gazem z butli (takie uliczne podgrzewacze to tez musi byc niezla galaz przemyslu), ale wszedl tez do wspolczesnych blokowisk. Tak wyglada meksykanska wersja kuchenki gazowej (zdjecie z mieszkania naszych hostow) - blacha po srodku ma pod spodem palnik i sluzy do tradycyjnego przygotowywania potraw "bez naczyn". 





W trasę


W Mexico City - odpoczynek po podróży i zmianie czasu
Dopiero w Meksyku zapadła decyzja, dokąd zmierzamy. Kusiła nas północ i "srebrne miasta" - San Miguel de Allende, Queretaro, i potem plażowanie w okolicach Puerto Vallarta. Kusiła jeszcze bardziej po rozmowie z naszym hostem, który potwierdził moje obawy, że plaże na południu ("koło Oaxaca") będą o tej porze roku bardzo gorące i poleca Puerto Vallarta i szerzej Nayarit. Kusiła, kusiła, ale jednak skusić nie zdołała i ruszamy na południe.





Tradycyjnie ruszylibyśmy do San Cris jednym z luksusowych autobusów marek OCC czy ADO które znamy z poprzednich wyjazdów (1100 peso za osobę), gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności w postaci mego "narzeknięcia" do Oli z mexicomagicoblog, ze "o matko, zapomniałam jak drogie są te bilety" - Ola jak na wszystko miała odpowiedz, i poleciła nam autobusy odjeżdżające z Plaza de Soledad, koło metra Candelaria. Wszystkie miały odjeżdżać o 19tej, jechać szybko do SanCris i "być w standardzie ADO" - czyli z toaletą. Nasi gospodarze nie wiedzieli o istnieniu tego dworca, ale taksówka zamawiana przez nich dla nas (130peso) doskonale zrozumiała instrukcję i dowiozła nas dokładnie tam gdzie trzeba.

To, co się zadziało, kiedy taksówka zatrzymała się koło autobusów przerosło moje oczekiwania i wytrzymałość Toli, i uświadomiło, że dobrze, że nie pojechaliśmy do Azji. Jeśli obawiacie się, że trudno będzie znaleźć autobus do San Cristobal - nie lękajcie się, autobus Was znajdzie. A właściwie kilka na raz, w postaci około 10 naganiaczy, z których każdy woła ile sił, a najagresywniejszy zabiera Twoją walizkę i próbuje z nią iść w kierunku jednego z autobusów. Na szczęście wystarczy jedno słowo i pozostali Panowie skutecznie hamują jego zapędy - w końcu każdemu z nich zależy, aby to on, a nie agresywny kolega stał się szczęśliwym posiadaczem naszej gotówki na bilet podążającej za walizką. Panowie przekrzykują się: u nas dwóch kierowców*!, połączenie directo do San Cristobal!, pytani - tak, toaleta, a nawet dwie, damska i męska. Niektórzy coś o serwisie kawowym. Tośka zaczyna panikować, to dla niej za dużo wrażeń. Uciekam z nią do pierwszego najbliższego autobusu, zostawiając Łukasza z bagażami -słusznie licząc, ze panowie zostaną z nim. Podawana cena 500 odbiega od tego, na co nadziei narobiła mi Ola mówiąc o 200-300 pesos, a Tola wcale nie staje się szczęśliwsza od przepychania się z nią, plecakiem i torba z jedzeniem na koniec autobusu, żeby obejrzeć toalety. Dziękuję, wysiadam, odganiam ze dwóch czających się na mnie Panów i przechodzę na druga stronę ulicy, gdzie lokalsi przysiadają na murku czekając na odjazd autobusu. Tosia powoli się uspokaja, a ja zaczynam rozmowę z sąsiadką - jedzie srebrnym autobusem,
który stoi pośrodku w drugim rzędzie i poleca. Naganiacz danego autobusu widzi naszą rozmowę, przychodzi do nas i poleca swoje usługi - ale robi to na spokojnie i kiedy mówię, że na razie muszę się zająć dzieckiem odchodzi, zapraszając do obejrzenia autobusu, kiedy będę gotowa. Zrobił na mnie pozytywne wrażenie, więc, kiedy tylko Tola jest stabilna, idę sprawdzić wnętrze. I tu opada mi kopara - zamiast czterech foteli w rzędzie tu są 3, dużo szersze i rozkładają się bardziej niż 45stopni, prawie się leży. Cena 400 peso. W środku siedzą 3 meksykanki, korzystam z okazji, że naganiacz zostawił mnie samą. "Wiecie Panie, trudny wybór, ten mi się podoba, ale dlaczego Wy go wybrałyście?" Okazuje się, że Mapaches Autotransportes ma opinię bezpiecznego, i w związku z tym Pani go bardzo poleca. Z całego serca, ten i tylko ten. Tę samą linię przyjmuje Pan naganiacz tłumacząc mi, ze te inne autokary to są "robos" (nie mogłam tego załapać, wiec Pan ilustruje dłonią złożoną w pistolet, o co chodzi (choć i tak nie zrozumiałam, czy obrzuca tym określeniem konkurencje jako złodziei, czy sugeruje, że u nich mogą zdarzyć się napady). Tak czy inaczej poczułam się przekonana, a jednocześnie od razu zrozumiałam, za co płaciłabym 1200 peso w OCC - wcale nie za komfort, bo tu siedzenia nawet wygodniejsze, ale za bezpieczeństwo właśnie, za to, ze ktoś nagra na kamerę wszystkich pasażerów na początku jazdy, tak, ze nie ma obaw o zatrzymanie przez któregoś z nich autobusu na trasie i pomoc w napadzie :p

Ostatni posiłek na dworcu przed wyruszeniem na południe
Decyzja zapada, pakujemy więc walizki do Mapaches i idziemy coś zjeść na okolicznym straganie. Noc przebiega nam bezproblemowo (choć Tola trochę płakała po wejściu do autobusu - chyba z powodu brzucha, bo niestety zagapiłam się na gluten w kurczaku na lunch...). Fotele tak wygodne, że mogę spać z Tolą na mnie bez obaw o to, ze gdzieś się zsunie. Kierowca upewnił się przed startem czy klima jest dla nas ok, i mimo obaw o typową dla ADO/OCC podróż w warunkach syberyjskich dostajemy komfortowe 21stopni. Uff, bo obawiałam się, ze dzieciaki wyjmę z autobusu po nocy chore z powodu klimatyzacji.
Rano dojeżdżamy do Tuxla Gutierrez, które miało być jedynym stopem... A okazuje się przesiadką. Mamy się przesiąść do busika, który jedzie do San Cris. Trochę to słabe, bo oznacza, ze w drodze powrotnej tez nie złapiemy autobusu bezpośrednio z San Cris. No ale cóż... Przełykamy ślinę (co się bardzo przydaje, bo przed nami kolejna zmiana wysokości) i jedziemy. Ja oczywiście zagaduję w drodze do sąsiada, w nagrodę w pewnej chwili słyszę: o, teraz, patrz, w lewo - i mym oczom ukazuje się słynny kanion Sumidero. Wiec - niedaleko za Tuxlą - patrzcie w lewo :)
50 minut później jesteśmy w SanCristobal de las Casas.


*to ucieszyło mnie niezmiernie, gdyż przypomniało mi kiedy 4 lata temu, w drodze z Cancun do Palenque o obudziło mnie najechanie na pasy oddzielające pobocze (chwała niech będzie temu, kto wymyślił, ze mają warczeć), i otwierając oczy zobaczyłam jak kierowca zalicza "dzięcioła". Była jakaś czwarta rano, a ja od tamtej pory siedziałam w pierwszym rzędzie i nie spuszczałam oczu z kierowcy wypatrując najmniejszych oznak utraty uwagi. Wcześniej zrobiwszy mu, celem podniesienia ciśnienia i rozbudzenia, awanturę z jakiegoś błahego powodu (ze klima nie taka? Nie pamiętam)