sobota, 31 grudnia 2016

wspomnienie Meksyku czyli burrito

Po wizycie w kolejnej świeżo otwartej meksykańskiej knajpie w Warszawie nadszedł czas na konkluzję - tylko Spoco Loco zaspokaja moje marzenia - i jest, niestety, za daleko. Postanowiłam więc wziąć się sama do roboty.
Krok 1 - przy okazji zakupu większej ilości kurczaka przygotowałam "kurczaka szarpanego" i zamroziłam go na lepsze czasy.
Krok 2 -  kupić tortillę pszenną i zamówić dobre awokado (czyli odmianę Hass). Przy okazji - wiecie, że burrito NIE JEST potrawą meksykańską? To produkt kuchni tex-mex, rodowici Meksykanie unoszą brwi na wieść o tym, że to mogłaby być potrawa meksykańska.
Krok 3 - przygotować meksykański czerwony ryż. Korzystałam z tego przepisu, "lekko" go modyfikując http://www.food.com/recipe/mexican-rice-117892?photo=295529 (co oznacza, że wypłukałam ryż (szklankę), wrzuciłam na gorący olej, posmażył się kilka minut, a następnie do ryżu doszły dwa ząbki czosnku oraz dwie papryczki pokrojone na drobno (papryczki okazały się pomyłką lekką, i po spróbowaniu ryżu wyciągałam kawałeczki, bardzo szczęśliwa że ich nie zmiksowałam jak w przepisie).
 Następnie wszystko zalałam dwoma szklankami płynu który powinien być szklanką rosołu i szklanką pomidorów zmiksowanych z cebulą, (a w praktyce kiedyś był połową szklanki pomidorówki, połową szklanki passaty, tłuszczem wytopionym z kurczaka rozpuszczonym we wrzątku, a to wszystko zmiksowane z cebulą).  Całość zostawiłam na patelni przez jakieś 30 minut, mieszając od czasu do czasu . Wydaje mi się, że potrzebne było trochę więcej płynu co dałoby chwilkę dłużej na patelni

W międzyczasie przygotowałam guacamole - najprostsza wersja - awokado, ząbek czosnku, odrobina soli, odrobina soku z limonki i drobno pokrojona czerwona cebula.

Krok 4 - dorzucić do ryżu na patelni mięso, fasolę i doprawić (przyprawą do tacos zaplątaną w domu). W tym czasie podgrzać na drugiej suchej patelni tortillę.

Na tortillę zdjętą z patelni nałożyć nadzienie, dołożyć guacamole i kwaśną śmietaną (tutaj - 12% krasnystaw, robiła robotę, choć mogło być lepiej).
Mniam. Do poprawki - nie zapomnieć kupić kolendry :) Rozważyć zrobienie jakiejś pomidorowej salsy (ale to raczej w sezonie na smaczne pomidory - wtedy też może pomidor by wylądował w guacamole).


poniedziałek, 15 lutego 2016

Rzym bez dzieci czyli rzecz o delektowaniu się jedzeniem

post nieskończony, ale wrzucam, skoro namiary potrzebne... a nie wierzę, że siądę i skończę, bo już zdązyliśmy kolejny raz w Rzymie być od tamtej pory...
 
Urywamy się dzieciom i jedziemy do Rzymu. Koleżanka (dzięki Iza) poratowala namiarami od tubylca, inna kazała zjeść Cacio i pepe (więc szukam co to),  zbieramy rekomendacje znajomych i pedzimy, ale otwarci również na to że będziemy spać do południa a potem delektować się nic nie robieniem.
W czwartek po przylocie wita nas ciepłe powietrze, jego specyficzny zapach, aaaahh już wiem, że było warto nie spać do 4 rano i zamykać tematy przed urlopem. Taki wypad w strefę słońca powinien być obowiązkowy w sezonie szaruwy panującej u nas.
W piątek na kolację wybieramy się do dzielnicy żydowskiej na karczochy po żydowsku do Nonna Betta. Dopiero potem dociera do nas, że powinno było być zamknięte :)  Na przystawkę po karczochu który okazuje się być chyba z głębokiego tłuszczu i jest bardzo smaczny. Na drugie lazania z karczochami (Łukasz) i inne danie które też okazuje się być zapiekane pod serem więc w sumie wyglądają podobnie choć smakują inaczej.
Sobotę kończymy na Zatybrzu, błądząc uliczkami. Na kolację Cacio e pepe w restauracji Il Ciak (vicolo del cinque) , która ma Routarda i zgodnie z przewidywaniami sporo Włochów (namierzylisny ja godzinę wcześniej gdy nie można było tego sprawdzić). Łukasz bierze makaron z sosem z kaczki. Na przystawkę Crostini i karczoch po rzymsku.
Tuż obok są też świetne lody, wychodząc z Il Ciak że dwa trzy lokale w prawo.
Niedziela to zwiedzanie Watykanu. Wstajemy niespiesznie i około 10 jesteśmy pod Watykanem (bezpośredni autobus z Termini). Idąc za innymi pasażerami dochodzimy do bramek, oznakowania oczywiście nie ma, bo przecież wiadomo, że z przystanku do Watykanu idzie się w prawo i zaraz za murem w lewo. Brak oznakowania jeszcze parę razy da się tu odczuć. Najbardziej zabawne jest kiedy z Bazyliki idziemy do jej bocznej części za wskazówkami do Museo Tresoro (co mój hiszpańsko angielski sposób rozumienia włoskiego rozpoznaje jako skarby), dalej korytarzem za wskazówkami a na końcu okazuje się, że drzwi do muzeum zamknięte, zasłoniete jakimś rollupem, a za to na prawo drzwi do sklepu z pamiątkami to jedyna ucieczka z tej ślepej uliczki. Naganianie level master.
Po obejrzeniu Bazyliki idziemy do podziemi z grobami papieży, a potem wychodzimy w kierunku muzeów. Jeśli myślicie, że jest jakaś wskazówka dla wychodzących z Bazyliki jak dotrzeć do kaplicy sykstynskiej i muzeów to nie, nie ma. Jest stoisko gdzie można kupić bilet do ktorego stoi sporawa kolejka (oczywiście umiejscowione tak, żeby blokowało wychodzacym drogę), mimo tego, że akurat jest dzień bezpłatnego wejścia (ostatnia niedziela miesiąca). Czyżby chcieli zapytać jak tam wejść? :p no dobra, może chcą kupić bilet pozwalający ominąć kolejkę.
Kolejka jest bardzo długa ale idzie dość szybko, stanie w niej zajęło nam około godziny.
Po muzeach i kaplicy ruszamy przekąsić arancino, ryżowe kuleczki smażone w głębokim tłuszczu tutaj :
Smaczne były dyniowa z gorgonzola, carne i cacio e pepe (ser i pieprz), grzybowa nie bardzo. Drzwi obok kawa i lody, wszystko rewelacyjne i możemy zbierać się dalej. Dochodzimy do zamku anioła ale jakoś odechciewa nam się tam wchodzić i idziemy na kawę po drugiej stronie rzeki. Potem trochę lazenia, dochodzimy do "placu z maszyną do pisania" i oglądamy ruiny po jej lewej stronie, wchodzimy też na schody Leonarda dochodząc do platformy ze świetnym widokiem na boczną cześć forum Romanum. Schodzimy na dół, przechodzimy na wprost i trafiamy na knajpkę w środku niczego. Wygląda dobrze, i tam jemy, choć na końcu okazuje się to nie być najlepszym pomysłem, ze względu na ceny, rozmiar lazanii oraz dwójkę starszych Polaków tuż obok którzy rozpoczynają kłótnie małżeńska... Ale smak potraw w porządku, można jeść bez obaw :)  Na przystawki wzięliśmy ricottę zapiekana w kwiatach cukinii a Łukasz prosciutto z mozzarella bawolą. Kwiaty niedoprawione trochę. Na drugie muszelki (orechiette) z sosem brokulowym i boczkiem a Łukasz lazaniette z karczochami. I bardzo dobre wino które wybrałam "bo tej nazwy nie znam", ale za to najdroższe wśród kieliszkowych.

czwartek, 20 marca 2014

Ostatni przystanek - Mexico City

Kolo 7ej docieramy do "defe", jak nazywają Mexico City lokalsi (DF = dystrykt federalny). Ladujemy kolo La Merced, pod autobusem juz czekaja taksowkarze. Im wieksza tabliczka z informacją "bezpieczna taksowka" i logami roznych firm (autobusowych, np. OCC, lotniczych etc) na szyi pana kierowcy tym wieksza cene zyczy sobie za dojazd do kolonii Sifon, w ktorej mieszka nasz host z Couchsurfingu. Zaczynamy od 200peso, jedziemy w koncu za 80, choc pewnie i za 50 dalibysmy rade, bo odleglosc szacuje na podobna, a moze nawet krotsza niz z domu naszych pierwszych hostow (a wtedy poszlo 50). No ale coz. Taksowki z taksometrem nie bylo w zasiegu wzroku...
Oczywiscie po raz kolejny zapomnielismy o tym, ze taksowkarze tutaj miasta nie znaja. Przyzwyczajenia z Polski są dla mnie w tym temacie zbyt silne. Po umowieniu ceny do kolonii Sifon ruszamy, taksowkarz pyta dokad ma jechac, podaje adres, a on kiwa glową i mowi: dobrze. To dokad mam jechac? Szczesliwym trafem moj telefon zechcial wspolpracowac i udalo mi sie recznie znalezc nasz adres. Kierowca przyjrzal sie mapce, pokiwal glowa powtarzajac sobie wszystkie w prawo i w lewo i pojechalismy.
Po dojechaniu do domu Sac-Ni trafiamy w objecia calej jej duzej rodziny. Rodziny wyjatkowej. Po pierwsze - zajmujacej swoimi nieruchomosciami mam wrazenie wiekszosc dwoch sasiadujacych kolonii... ("Tu mieszka ciocia, tu wujek, tutaj mama i tata w weekendy mają comedor, tutaj jest moj gabinet, a tutaj mamy male muzeum, zaprowadze Was). Tutaj, dawno temu jak jeszcze dzielnica byla nie taka zabudowana, bylo kino nalezace do dziadka, teraz jest tylko piwnica (bodega??)". Yyyyy... My też dostajemy swój własny dom (sic!) Kiedyś mieszkali tu rodzice Sac-Ni wraz z córkami, ale teraz mieszkają wszyscy z dziadkiem, który jest już za stary aby mieszkać samemu.
Po drugie rodziny wrosnietej w lokalna spolecznosc. Wspierajacej kosciol (a dokladniej ten, ktory stoi naprzeciwko gabinetu Sac Ni), tradycyjnej ("u nas w rodzinie nie jest dobrze widziane, aby mieszkać ze sobą przed ślubem"). I zabierajaca nas zaraz po sniadaniu do Xochimilco (oprocz przejazdzki lodka zaliczamy tez przejazd na konikach i wizytę w katedrze Xochimilco). Okazuje sie, ze plywajace ogrody maja wiele przystani, nie tylko te, ktora znamy z poprzedniego wyjazdu i jedyna opisana w przewodniku, ale tez np. tę, ktora ma naprzeciwko duzy plac do przejazdzek konnych (dorosly wsiada z dzieckiem, 45 lub 90 peso, zaleznie do dlugosci trasy), obok mały mercado de artesanias i voladores na słupie (bardzo podobają się Wojtkowi). Po wizycie w katedrze, w ktorej urzekaja nas nietypowe materialy wykorzystywane do dekoracji, jak np. Kapsle w portalu czy trociny do "plakatu". A dalej... NAJLEPSZE sorbety truskawkowe jakie kiedykolwiek jadlam... (Note to self: Idac od katedry Xochimilcoulicą Violeta po przeciwnej stronie niz kosciol na ulicy Violeta, jakos w jego okolicy, nie pamietam czy wczesniej czy pozniej, czyli po prawej, w zupelnie niepozornej dziupli)

Po powrocie z Xochimilco rodzina wciaga nas do comedoru gdzie dostajemy tradycyjne tortille, i poznajemy kolejne osoby (ciocie, wujkowie, kuzynki i kuzyni mnożą nam sie w oczach, podobnie jak rano w domu przy sniadaniu).

Kolejne dni poswiecamy na ponowne odwiedziny Muzeum Archeologii i Antropologii w Chapultepec, Museo Mural Diego Riviery i targ de La Ciudadela (i tym razem udaje mi sie nie zlamac nogi w drodze do niego ;). Jesli chodzi o muzeum to mam wrazenie, ze podoba mi sie duzo mniej niz za pierwszym razem. Prawdopodobnie dlatego, ze tym razem ogladam czesc etnograficzna na pietrze, ale czy jest to wina moich wiekszych oczekiwań (troche juz wiem, wiec chcialabym wiecej) czy slabszej ekspozycji?? (Sporo eksponatow nie podpisanych, przewodnik mowiony w urzadzeniu czesto czyta to samo co na tabliczkach... Wiec wkurzam sie, ze niepotrzebnie wydalam 75 peso, sporo podpisow tylko po hiszpansku, choć z tym już jako tako sobie radzę). Trudno sie zorientowac, ktore ekspozycje prezentują zwyczaje z przeszlosci ktorej juz wymarly, a ktore wspolczesne. Poza tym mam wrazenie pewnych uproszczen - np. w czesci archeo przy info o pelocie "wiemy, ze po zakonczeniu gry zawodnik ginął" - a przeciez zawsze dotad mowiono mi o istnieniu wielu wersji interpretacyjnych?
Ale jest tez kilka pozytywnych momentow, rozpiera mnie duma gdy elementy trzech piramid rozpoznaje z pamieci, bez zerkania na podpisy :) Zaciekawia mnie tez informacja o tym, ze i tutaj w czasie wiosny ludow odbyl sie zryw ucisnionych. To troche jednak daleko, aby nastroj polityczne sie przenosily.

Mural Diego ciekawy, choc znow przewodnik (tym razem polski Pascala) nas wkreca. "Warto kupic broszure, ktora pokazuje kto jest kim" na muralu. Uhmmm... W sali ekspozycyjnej jest duza legenda ktora wyjasnia wszystkie siedemdziesiat kilka postaci muralu. Kupiona za chyba 20 peso broszura wyjasnia piecdziesiat kilka... Targ fajny, choc oczywiscie jesli sie kupowalo to same rzeczy "u zrodla" to ceny zniechecaja :) Trafiam natomiast na swietne wyroby z drewna ze stanu Guerero (z miejscowosci Olinala jak zeznaje sprzedawca), duzo ladniejsze niz te z Corso Chiapas (delikatniejsze wzory, mniej przypominaja cepelie :) Moglabym tam pobuszowac jeszcze przez pare godzin i kilkaset zlotych ;) dobrze, ze wzielam ze soba tylko ograniczona ilosc pieniedzy (choc sa stoiska gdzie mozna placic karta, ale na nich jest zazwyczaj drozej), a reszta towarzystwa czeka już na mnie. Wracając obładowujemy się jeszcze pomarańczami na sok. To akurat zdecydowana przewaga Mexico City nad Gwatemala. W Gwatemali fajne mają Luciados (np. Truskawkowe), ale z sokami z pomaranczy nie bardzo im po drodze. A tutaj - pomarancze tak soczyste, ze mozna je recznie wyciskac, a szklanka soku wychodzi z dwoch pomaranczy. A cena - rozboj w bialy dzien. Tylko ze to my jestesmy rozbojnikami, a nie sprzedawca...

(P.S. nie moge sie doczekac az zajrze w Warszawie do aparatu i obejrze zdjecia. Bardzo malo ich robilismy tym razem, trudno sie chodzi z aparatem z dwojka dzieci, ale mam nadzieje, ze bedzie czym zilustrowac bloga, licze tez na kilka perelek z Gwatemali).

wtorek, 18 marca 2014

San Cris, to znowu my

San Cristobal to swietna baza wypadowa do calego stanu Chiapas. No i wracajac z Gwatemali trudno je ominac, chyba zeby jechac nad Pacyfikiem, ale trudniej tam o transport turystyczny. Wsiadamy wiec przy Huehuetenango do busika jadacego do San Cris, a tam niespodzianka. Para z berbeciem w wieku Toski. No i zeby bylo zabawniej - para z Mokotowa :) Obgadujemy wiec z Gosia i Tomkiem (którzy zapraszają tutaj) nasze trasy i doswiadczenia, wymieniamy maścią sterydową (a dokladniej my pozyczamy od nich) a w San Cris szukamy wspolnie hostelu. Jak sie okazuje, latwo nie jest, bo Meksykanie wsrod wielu innych rzeczy, skopiowali z USA takze zwyczaj przenoszenia świąt (tutaj: urodziny Benito Juareza, 21 marca) na poniedzialek, i w efekcie wylądowaliśmy w San Cristobal w piatek wieczorem dlugiego weekendu (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam strone na ktorej sprawdzalam daty swiat w Meksyku i ktora sie o tym nie zajaknela). Ceny podwyzszone, miejsc brak. Zadowalamy sie jakims hotelem ktory za dwie noce i dwie pary udaje nam sie znegocjowac do 300peso za noc za pokoj z dwoma pojedynczymi lozkami, choc klitka okrutna.
Pogoda tym razem postanowila spojrzec na nas przychylniejszym okiem i nawet zaraz po zmroku daje sie przezyc bez polara.
W sobote wybieramy sie do Na Bolom - "domu jaguara" - muzeum-instytutu. Kiedys byl to dom Franza Bloma, archeologa i jego partnerki zyciowej, fotografki, ktorzy swoje poszukiwania wsrod Majow przekuli w zyciowa misje ochrony ich kultury, szczegolnie zas Lacandonow, ktorzy pozostawali "nieodkryci" w dzungli przez wiele lat, nietknieci zbytnio chrystianizacja ani cywilizacja. Dom Jaguara to jednoczesnie muzeum, hotel i instytut (biblioteka w srodku) majacy na celu zachowanie dla nastepnych kultury Majow, jak tez np. Wspierajacy ponowne zalesianie terenow wyjalowionych. Tego wszystkiego mozna dowiedziec sie z ciekawego filmu w muzeum, dowiedzialam sie miedzy innymi tego, ze po wycieciu lasow i rozpoczeciu upraw w tym miejscu zazwyczaj po kilku latach ziemia jest wyjalowiona (pod lasem nie ma skladnikow do hodowania kukurydzy), ulewy sciagaja wierzchnia warstwe ktorej nic nie trzyma i ... Kupa. Nie ma lasu, nie ma upraw, nie ma nic.
Na dziedzincu muzeum siedza dwie panie z wioski San Juan Chamula (o naszej drugiej wizycie w niej obiecal napisac wpis Lukasz...i napisał! :)) ze stertą produktow z welny na sprzedaz. Najbardziej podobaja mi sie torebki, i jak slysze cene, to az glupio sie targowac. Bardzo fair cena, z gwarancją autentycznosci (i zdjeciem z Panią w ramach "certyfikatu"). Wspieramy wiec nie tylko muzeum przy okazji tej wizyty, ale i bezposrenio Majów.
Popoludnie przeznaczamy na buszowanie na targu artesanias i siedzenie w knajpie z salą dla dzieci, w ktorej Wojtek zuzywa resztki energii na ten dzien.
W niedziele rano ruszamy busikiem do Tuxli. "Pan busik" zna poszukiwane przez nas Mapaches transportes, jak tylko slyszy dokad chcemy dojechac to po pierwsze informuje, ze tam jedzie, a po drugie rzuca: "aaa, Mapaches, muy còmodo ('bardzo wygodne')". Brand mają silny :) Dojezdzamy na dworzec autobusowy (znow przez jakies krzaki, bo droge przed dworcem buduja (note to self: Terminal Central Camionera SUR en 9a av. Sur Ote No 1882, zaś w Mexico City "anden metro candelaria ruta 85 a espaldas de iglesia del Carmen). Kupujemy bilety w Mapaches (350peso dorosli, 300 znegocjowane za Wojtka, dobrze, że kupiliśmy mu bilet bo autobus pełny do ostatniego miejsca) upewniajac sie, ze to taki sam autobus z szerokimi i wygodnymi siedzeniami, po czym ruszamy taksowka w miasto. Z Tuxli mamy dwa wrazenia: "o matko, jak gorąco" i "brzydko tu". Konczymy wiec w kawiarni z klimą i wifi :) przy placu marimby. Taksowkarz z ktorym wracalismy na dworzec polecil nam ogrod zoologiczny, wiec moze kiedys...
Wsiadamy o 19.30 w autobus i ruszamy w dluga droge poprzecinana nie tylko wszechobecnymi w Meksyku i Gwatemali lezacymi policjantami, ale tez niezliczonymi kontrolami. Poszukiwania broni i narkotykow koncza sie dosc szybko, niestety, nielegalnych imigrantow juz nie. Mlody chlopak siedzacy po drugiej stronie przejscia poproszony o dokumenty mowi, ze ich nie ma i zostaje zaproszony na zewnatrz, wraz z dwoma innymi pasazerami. Po chwili wszyscy wracaja, jednak kolejny postoj to juz wyraznie postoj "po chlopaka" - funkcjonariusz podchodzi do jego miejsca, chlopak tylko lapie swoje rzeczy lezace w czarnym worku na smieci i znika. Podpytuję moją sasiadke co bedzie z nim dalej, ale nie wie. Wspolczujemy obie chlopakowi, ktory dotarl "juz tak daleko", wydal na to mnostwo kasy, i wszystko na nic... Sasiadka czesto podrozuje na tej trasie i mowi, ze to jak na razie czwarta osoba ktora przy niej zatrzymano, i ze kontrole sa dopiero tutaj, bo wjazd z Gwatemali do stanu Chiapas jest praktycznie wolny.
Kontynuujemy nasza rozmowe o ukladzie sil politycznych w Chiapas i zwyczajach. Sasiadka zaskakuje mnie informacjami o tym, ze w niektorych miejscach tutaj kwitnie jeszcze handel kobietami. Dziewica to 5000 peso. Wdowa lub samotna matka pójdą za puszkę coca coli...

sobota, 15 marca 2014

Artesanias

Robie sie coraz bardziej wybredna w kwestii pamiatek/rekodziela. A moze coraz bardziej merytoryczna?
Caly proces zapoczatkowal Raul, nasz przewodnik po San Juan Chamula, ktory powiedzial nam, ze w tej wiosce robi sie wyroby z welny (wide tradycyjne spodnice kobiet), w Zinancantanie z bawelny, i ze jak cos innego, to pewnie z Chin. Bo tutaj to torby, szale i tym podobne.
A takie male laleczki? Pytam, majac w pamieci nasza pamiatke sprzed 4 lat. No jak welniania i bez magnesu, to tutejsza. Ufff... Czyli jednak mamy pamiatke z San Juan a nie z Pekinu. W San Juan Wojtek wypatrzyl ekstra żabę (ma chlopak oko, mimo ze juz rzeskim krokiem spieszylismy do autobusu, pewnie dlatego, ze jego znaczek w przedszkolu to żabka). Welniana, hand made. W Zinacantanie kupilam szalo-chuste, w ktora mi od razu panie tkaczku wsadzily Tosie wykorzystujac ją jako "cargador".

No i niby fajnie, ale od tamtej wycieczki nie moglam sie pozbyc wrazenie, ze wszelkie targi i sklepy z rekodzielem oferuja mi chinszczyzne. Wrazenie to poglebila wizyta w kooperatywie Trama Textiles w Xeli, gdzie prezeska stowarzyszenia wytlumaczyla nam, ze roznica miedzy tkanina wysokiem jakosci i slabej wyjdzie niestety czesto dopiero przy praniu, bo wzor wyszyty zafarbuje. No i masz...

Tak mnie to zblokowalo, ze przez dwa tygodnie nic nie kupilam (zgroza ;) Ale przez te dwa tygodnie zbieralam sily. Uczylam sie przynajmniej troche rozrozniac co sie gdzie robi. Pytalam, skad pochodzi dana rzecz, i jesli rozne stoiska podawaly te sama wioske lub region, dopiero wtedy przyjmowalam to za prawde. Zadawalam na stoiskach podchwytliwe pytania "a czy ma Pani tutaj jakas rzecz ktora robiona jest tutaj/w Gwatemali"? Wpadalam w konsternacje pare razy probujac ze sprzecznych odpowiedzi ulozyc logiczna calosc. I wreszcie mam. Wiem.  Torbe z wzorem charakterystycznym dla Todos Santos Cuchumatan. Torebke welniana z San Juan Chamula za tak rewelacyjna cene, ze az nie chcialam negocjowac, kupiona na dziedzincu Casa Na Bolom w San Cris od pań ktorych ubrania juz z daleka do mnie wolaly "jestesmy z najegzotyczniejszej wioski w tym regionie". Torby na zakupy z San Andres. Miseczke drewniana na sosy kupiona w Antigua, ale na stoisku ktore mialo towary "inne niz wszystkie" (co tez zauwazylismy gwarantuje niechinskosc pochodzenia). Tradycyjny strój z wyżyn gwatemalskich. Breloczki z San Juan Chamula ze slonikiem. I wiem, że kiedyś chcę podjechać do Corto Chiapas, bo dużo fajnych rzeczy stamtąd jest. (Yyuupiii. Wygralismy z chinszczyzną. (Przy okazji sie dowiedzialam, ze moja torba kupiona 4 lata temu w Palenque, ktora uwielbiam, pochodzi z Gwatemali wlasnie, a nie z Meksyku). Szkoda, że mnie nie odblokowało wcześniej, bo do paru miejsc już się nie cofnę, żeby kupić coś, co dopiero po jakimś czasie doceniłam jako lokalne i autentyczne.

Ach, i kupilismy jeszcze foke palcynkę z Peru ;) wszedzie na swiecie kupujemy te palcynki peruwianskie :) Wojtek ma cala kolekcje, ktora zaczela sie w NY kiedy go jeszcze na swiecie nie bylo :) a ostatnio uzupelniana byla we Wloszech w peruwianskim sklepie :) Foki jeszcze nie mielismy :)

czwartek, 13 marca 2014

Miło w Huehuetenango

Nasz ambitny plan aby po dojechaniu do Huehue przed poludniem pojechac jeszcze tego samego dnia do ruin Zaculeu wzial w leb, wszyscy mielismy dosc po tej podrozy, Tosia zaczela marudzic podczas obiadu i jednoglosnie zarzadzilismy spanie. Mam nadzieje, ze podrozowanie nie zaczyna nam sie przejadac, bo przed nami jeszcze lot do Polski.
Ruiny zatem w czwartek - i pierwsza nasza podroz chicken busem w tym kraju. Uff... Zaliczone rzutem na taśmę :) bo czym bylby pobyt tutaj bez podrozy w brzuchu warczacego smoka?




Ruiny takie sobie, i odnowione... Hmm... Jakby to delikatnie powiedziec... bez zasad obowiazujacych zazwyczaj przy odnawianiu zabytkow. Ale jest boisko do peloty, a Wojtkowi podoba sie wlazenie na piramidy. A ja wreszcie pozbywam sie "ale moze trafimy cos jeszcze fajniejszego i tanszego" i kupuje pamiatki. Dobrze, bo samo Huehue turystyczne nie jest i tam kupilam tylko plyty z Gwatemalska muzyka. Szybki obiad w comedorze w centrum i ruszamy w druga strone, kolejnym chicken busem, aby znalezc sie w "typowo gwatemalskim miasteczku", które nazywa się Chantla. Przemila Pani w autobusie pytana o centrum wskazuje nam nie tylko gdzie wysiasc, ale i "potem w lewo, i znow w lewo i tam jest park i kosciol i wszystko". Po drodze zaliczamy jeszcze miejski market, z tradycyjnym podzialem jaki widzielismy juz chyba w Oaxaca - na parterze zywnosc, na pietrze odziez, agd etc. (W sumie jakby sie zastanowic, to w Hali Mirowskiej tez tak jest (bylo?). Dawno tam nie bylam, trzeba nadrobic).
Zwiedzamy kosciol z przebogato przystrojona figura matki boskiej - co przypomina nam, ze jestesmy na terenach kopalni srebra. Zreszta chyba historia tej figury jest z nimi mocno zwiazana, bo malowidla w kosciele pokazuja historie objawienia przy kopalni.
Tutaj, podobnie jak w Huehue, praktycznie nie ma osob ubranych w tradycyjne lokalne stroje (no chyba ze za taki uznamy kapelusz kowbojski noszony przez wielu Panów ;) Za to wszyscy sprawiaja wrazenie przemilych. Mezczyzna zapytany przez Lukasza o to, czy gdzies tu w miasteczku kupimy jakies "artesanias" pokazuje dokladnie gdzie i co sie tu robi, a potem zegna sie z Lukaszem uscisnieciem reki. Spacerujemy we wskazanym kierunku, i trafiamy na dzwieki marimby (w uproszczeniu - takie duze cymbalki, lokalnie instrument wielkiego powazania, w Xeli ma nawet pomnik). Dzwieki dochodza z budynku z napisem "szkola marimby". Przemily Pan pomaga chlopakom dostac sie do srodka, wywolujac na dwor nauczyciela, ten zaprasza do srodka. Ogladamy przez chwile lekcje w ktorej bierze udzial 5 uczniow i dwa instrumenty (poziom jak na moje oko poczatkujacy-1), nauczyciel zaprasza Wojtka aby sprobowal, co Wojtka tak podjaralo, ze gdyby kłujnąć szpilką to uslyszelibysmy schodzace powietrze ;) dziekujemy, zegnamy sie - znow Panowie podaja sobie rece, idziemy dalej.
Artesanias produkowane w tym miescie okazują się byc siodlami, co troche zbija nas z tropu ale i tak jest pieknie :) Warsztaty pachna skora, a kapelusze kowbojskie nabieraja innego wyrazu. Docierajac na targ rozlozony na tylach hali targowej orientujemy sie, ze rzadko tu jakis turysta dociera... Bo blondas Wojciech dostaje ukrytą fotke z komorki jednego ze sprzedawcow :D No i dobrze, jest rownowaga w przyrodzie, Wy robicie zdjecia nam, my Wam, i jest git. Choc tym razem na targu zrobilam tylko zdjecie "limonkom mandarynkom". To przeciekawy owoc ktorego nigdy wczesniej nie spotkalam, a tu w Huehue jest wszedzie - "limon mandarina" - smakuje jak lemonka, strukture owocu tez ma taka, ale kolor w srodku pomaranczowy. Skorke roznie, czasem zielona jak limonka, czasem pomaranczowa. Mozna sie zdziwic, gdyby ktos mandarynki szukal.
Potem juz tylko przygoda z lapaniem powrotnego chickenbusa, zakup tradycyjnego gwatemalskiego stroju z corte, plyty "rock gwatemalski" i spac, bo jutro powrot do Meksyku.
(Notka techniczna - w Huehue nie wpadlo nam w oczy zadne biuro z shuttle, busiki przez Huehue nie jezdza, jedzcza na autostradzie oddalonej o kilka kilometrow i tam nas wysadzil nasz transport z Antigua, organizujac nam taksowke do Huehue. W busiku od razu zakupilismy sobie bilet na dwa dni pozniej, wplacajac zaliczke 50% (300q za 3 osoby), i umawiajac sie, ze zadzwonimy jutro aby potwierdzic i powiedziec, z ktorego hotelu taksowka ma nas odebrac.